Изменить стиль страницы

Z całą pewnością ludzie Gnerlicha, poinformowani o przyjaźni łączącej jego samego z Brendlem, stoją już pod domem filozofa i czekają cierpliwie na prześladowcę ich komendanta. Jedynym sprzymierzeńcem Mocka było w tej sytuacji oblężenie, które wzywało mieszkańców Breslau, a zwłaszcza żołnierzy Gnerlicha, do spełniania zupełnie innych obowiązków niż ściganie jakiegoś starego kaleki.

Mock miał jeszcze jednego potencjalnego sprzymierzeńca.

– Jedynie ty mi pozostałaś – powiedział cicho, wpatrując się w miejsce na fotografii, gdzie powinna stać służąca.

Nie widział jej dobrze w bladym świetle lampki gazowej stojącej na barze.

– Jedynie ty możesz mi coś powiedzieć o pochodzeniu Gnerlicha. A do ciebie dotrę przez fotografa, bo jakżeby inaczej?

Spojrzał znów na zakład fotograficzny i sklął cicho samego siebie. W zamyśleniu nie zauważył, że zapaliło się w nim wątłe światło. Jestem już stary, pomyślał o sobie z politowaniem i wściekłością, wszystko umyka mojej uwadze. Schował zdjęcie do portfela, włożył płaszcz i kapelusz, ukłonił się drzemiącemu panu Altstadtowi i wyszedł z lokalu. Pan Altstadt jednak nie zagłębił się całkiem we śnie. Dogonił go na ulicy.

– Co jest? – uśmiechnął się Mock. – Chce mnie pan ogolić? A może zrobić mi trwałą ondulację?

– Nie o to chodzi, panie ładny – odpowiedział stary fryzjer. – Zostawił pan coś pod stołem, wiolenczelę czy coś.

– Dziękuję – Mock wrócił i wyciągnął spod stołu podłużny futerał. Potem wyszedł z lokalu ze słowami „do widzenia”, na które nie otrzymał odpowiedzi.

Fryzjer mylił się. To nie była wiolonczela.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

KWADRANS NA DZIEWIĄTĄ WIECZÓR

Fotograf nie chciał wpuścić Mocka za próg swojego zakładu.

Nie wzbudzała w nim zaufania maska, którą późny gość miał na twarzy, irytowało go jego natręctwo i niepokoiło duże pudło, o którym fotograf – w odróżnieniu od fryzjera – doskonale wiedział, co się w nim znajduje. Dopiero banknotem dwudziestomarkowym Mock przekonał fotografa, że jest solidnym, choć późnym klientem.

Wtedy został wpuszczony do atelier, które było zarzucone różnymi planszami z tłem: jedno przedstawiało góry w oddali i jezioro, inne leśną polanę z niedźwiadkiem o łagodnych oczach, a jeszcze inne – romantyczny pejzaż ze wzburzonym morzem na planie dalszym i zamyślonym wędrowcem na bliższym. Czeladnik pani Dom utykał na jedną nogę, miał brudną garderobę, był niechlujny i nieogolony. Mock nijak nie mógł sobie wyobrazić, że do tego atelier mieszkańcy Breslau i Śląska zapisywali się na sesję fotograficzną z tygodniowym wyprzedzeniem.

Powiesił płaszcz i kapelusz na wieszaku i zaczął przeszukiwać kieszenie.

– Wybiera pan jakieś tło czy robimy bez tła? – zapytał fotograf.

– Chciałbym rozmawiać z szefową. – zaczął Mock, lecz natychmiast mu przerwano.

– Pani Dom już nie ma w Breslau. – Fotograf zaczął ustawiać statyw.

– A ja nazywam się Max Hanusch i kupiłem tę budę przed rokiem, kiedy zwolnili mnie z wojska.

Mam sztuczną nogę – powiedział nienaturalnie szybko.

– Niech się pan nie obawia – powiedział spokojnie Mock, rozczesując małym grzebykiem włosy, mocno przyklepane przez kapelusz. – Mimo maski na twarzy nie jestem tajnym agentem, który ściga dezerterów wymigujących się od zaszczytnej służby budowania barykad. To chyba pan robi przez cały dzień, prawda? Czekałem na pana od południa.

– Tak, wykonuję właśnie tę zaszczytną służbę. – Ironia Mocka najwyraźniej nie podobała się Hanuschowi. – No to z jakim tłem robimy?

Mock usiadł na fotelu, za którym jarzyła się w porannym słońcu leśna polana i uśmiechał się łagodny niedźwiadek.

– Panie Hanusch, zapłaciłem panu dwadzieścia marek, a zapłacę jeszcze więcej. Ale nie za fotografię.

– A za co? – przerwał mu fotograf.

– Za dwie rzeczy. – Mock znów przyczesał włosy. – Pierwsza z nich to informacja o klientach pani Dom.

Na pewno słynna na cały Śląsk pana poprzedniczka bardzo porządnie prowadziła papiery. Niektórzy wybitni fotografowie mieli spisy nazwisk fotografowanych osób. Może czyniła tak też pani Elise Dom?

– A druga sprawa? – Fotograf ze zdenerwowania nie mógł skręcić papierosa.

– Nocleg – powiedział krótko Mock. – Chcę u pana przenocować. Proszę mi wynająć na dwie noce swoje atelier.

– Ile pan płaci?

– A ile pan żąda?

– Sto marek.

– Osiemdziesiąt marek i dziesięć paczek laurensów, aby nie musiał pan kręcić w palcach. Jakoś to panu nie wychodzi.

– Dobrze – powiedział Hanusch, patrząc, jak Mock wyciąga z teczki blaszane złote pudełka, wypełnione wiesbadeńskimi papierosami.

– Ale pod jednym warunkiem. Że pod moim dachem nie będzie tej broni. – Wskazał na pudło, które pół godziny wcześniej fryzjer wziął za futerał od wiolonczeli.

– Nie mogę spełnić tego warunku – Mock uśmiechnął się miło. – Ale mogę uczynić coś innego. Mogę zapomnieć o mojej propozycji, otworzyć ten futerał i wyjąć coś z niego. Coś, czego się boisz. Wtedy zacznę wydawać rozkazy, a ty stracisz pieniądze i papierosy. Znajdę to, czego szukam, lub nie znajdę tego, i wyjdę. Zostawię cię zdenerwowanego. W nerwach człowiek chętnie by sobie zapalił dobrego papierosa. A ty nie będziesz miał dobrych papierosów. Ani pieniędzy na całą masę dobrych papierosów.

No co, Hanusch – Mock wciąż się uśmiechał – zapalimy fajkę pokoju czy też masz zamiar dalej się ze mną droczyć? Zrobisz to, o co cię proszę, czy dalej będziesz mi dokuczał?

– Dobra. – Fotograf położył dłonie na laurensach. Był wciąż zdenerwowany.

– Ale u mnie nie ma wygód. Będzie pan musiał spać na tamtej kanapie. – Wskazał na starą kanapę do zdjęć rodzinnych.

– Bardzo wygodna. – Mock usiadł na swoim posłaniu i wyjął z portfela przedarte zdjęcie rodzinne. Odwrócił je i wolno przeczytał: – 4 maja 1932 roku, Kanthen. Tam wykonano to zdjęcie. Może pan sprawdzić w rejestrze tę datę?

– Najpierw pieniądze – powiedział fotograf wciąż nieco zalęknionym tonem.

Mock położył przed nim cztery banknoty dziesięciomarkowe. Fotograf udał się na zaplecze i przyniósł stamtąd segregator z datą 1932.

– Tu są wszystkie kwity – powiedział Hanusch. – Pani Dom była bardzo dokładna. Niedawno chciałem wyrzucić te wszystkie stare segregatory. A tutaj, patrz, dziś się przydały. – Sięgnął po paczkę papierosów.

– Mogę?

– Są pańskie – powiedział Mock i zaczął przeglądać kwity i notatki.

Wszystkie one były pisane ręcznie i wystawiały dobre świadectwo zmysłowi organizacyjnemu właścicielki. Były tam polecenia zapłaty, monity, terminy sesji fotograficznych, a nawet uwagi o pracy czeladników. Za pewną skargą, której nadawca żalił się pani Dom, że jeden z jej czeladników nienaturalnie poszerzył twarz i korpus fotografowanego, Mock znalazł to, czego szukał. Jak słusznie przewidział, fotografię rodziny von Mogmitz wykonała sama mistrzyni. Na rachunku widniała notatka, która zelektryzowała Mocka. Była to informacja dla czeladnika, zapisana okrągłym kobiecym pismem „Paul, 6 maja odbiór kamerdyner Hans Bresler, jeśli się nie wylegitymuje, sprawdzić, czy to ten sam co na zdjęciu. Jeśli nie, nie wydawać, jak ostatnio”.

Mock usiadł z segregatorem na kanapie, nie zważając na smugę kurzu, jaką ten pozostawił na rękawie marynarki. Bresler, Bresler, powtarzał w myślach, skąd ja znam to nazwisko? Po kilkunastu sekundach uświadomił sobie, że powtarzanie nazwisko „Bresler”, lecz „Breslauer”. Zamknął oczy i przeniósł się w czasie o czterdzieści lat. Oto siedzi w piwiarni ze swoim kolegą, studentem Horstem Paetzoldem. Paetzold jest już mocno pijany, podrzuca czapkę pod sam sufit i łapie ją bardzo zgrabnie. Nagle poważnieje i przypomina sobie, że za dwa dni zdają egzamin z literatury u profesora Eduarda Nordena.

– Ciekaw jestem, jakie pytania wymyśli nam ten stary Żyd – mówi Paetzold.

– O jakim ty mówisz Żydzie? – Mock patrzy zdumiony na kolegę. – Skąd wiesz, że Norden jest Żydem?