— Poznałam cię, ojcze i dlatego wróciłam. Tylko… — zmieszała się — nie bardzo pamiętam nazwiska…
— Nie pamiętasz nazwiska? — zdziwił się szczerze. — A wiesz, siostro, że niedawno spotkałem takich, co je znali, a nie wierzyli, że to ja…
— Coś nie bardzo rozumiem jak to możliwe…
— Myślę, że w tym też jest ręka Boża. Żeby mi jasno ukazać ślepotę tego świata.
Babcia Jolanta pokiwała głową.
— Różni ludzie bywają — odrzekła wymijająco. — Ale niech się ojciec nie przejmuje… Ja tam jak ktoś mi coś złego powie, albo inną sprawi przykrość, mówię sobie: i cóż mi z tego przyjdzie, że będziesz to rozpamiętywać? Czy coś tym naprawisz albo jego zmienisz?
— Tak nie można. Tych, co oczy mają na Prawdy Boże zamknięte, jest w tym świecie tak wielu, że serce się z bólu ściska… I nie wolno zaniechać walki o ich dusz zbawienie.
— Nie o to mi chodziło, lecz o własne krzywdy. Myślałam, że ojciec miał jakieś przykrości?
— Ja… Przykrości? Wielki Boże! Trzeba być na wszystko gotowym. Pycha ludzka straszne siły rozpętała na Ziemi. Piekielne siły. Odróżnić trudno, gdzie tylko ludzka przemyślność, a gdzie szatańska. A cel w tym jeden: zguba duszy ludzkiej!
— Sama nie wiem… — babcia Jolanta poruszyła się niespokojnie i spojrzała na zegarek.
— Tak jest! — podjął z naciskiem mężczyzna. — Czytałem kiedyś, dawno już, bardzo dawno temu, o otchłani piekielnej. O dziewięciu kręgach, gdzie jęczą dusze potępione, w każdym za inne przewiny. W ósmym kręgu gorszyciele i alchemicy, fałszywi doradcy i fałszywi mędrcy, ci co o Bogu zapominać każą, co dzieci z ojcami skłócają, co w pysze swojej przez powietrze jak ptaki próbują latać… Ósmy krąg piekieł! Oto dokąd świat dziś zmierza! Z tej drogi zawrócić trzeba!
Dziwaczny, patetyczny ton zaskoczył niemile babcię Jolantę.
— Muszę już wracać do domu! — przerwała delikatnie.
W istocie nawet nie było to kłamstwem, gdyż dochodziła siódma i powinna najdalej za kwadrans obudzić Ewkę.
Duchowny spojrzał na nią niespokojnie.
— Czy… czy nie mogłabyś zostać ze mną? Niedługo… ja też… Ja muszę lecieć do Rzymu. Z lotniska…
— Rozumiem. Niech ojciec idzie ze mną, to przesiądzie się po drodze na „21”.
— Na co?
— Podziemna linia „21”. Na lotnisko. Chyba, że ojciec ma tu wóz?
— Nie mam.
— No to chodźmy. Bo szkoda czasu.
Na ulicy panował już znaczny ruch. W starym, liczącym już blisko pół wieku metrze tłoczyli się w przejściach spieszący do pracy przechodnie.
— Już dawno powinni coś zrobić z tymi korkami — utyskiwała babcia, torując sobie drogę ku ruchomym schodom. — Gdzie indziej już dawno wprowadzono pospieszne pasy chodnikowe, a u nas ciągle zwlekają.
Dotarli wreszcie na peron i wraz z potokiem ludzkim do wnętrza wagonu.
— Ojciec wysiądzie na piątym przystanku, licząc od tego, na którym ja wyjdę! I przesiądzie się na linię „21” Trzeba przejść tunelem — tłumaczyła babcia. — Rozumie ojciec?
— Ja… nie wiem — wyjąkał patrząc błagalnie na nią. — Może by jednak…
— Nie mam czasu. Jak ojciec nie będzie mógł trafić, to spyta kogokolwiek.
— Nie zostawiaj mnie samego!
Wydał jej się bezradny jak dziecko.
— Ale z ojca gamoń! Proszę mi wybaczyć, że tak mówię…
— Ja bardzo proszę… Ja jeszcze chciałem coś powiedzieć… Coś ważne… Bardzo ważnego…
— No, to niech ksiądz mówi! Szkoda czasu…
— Tu? — rozejrzał się bezradnie po otaczających ich pasażerach.
— No, a gdzie? Niech się ojciec nie obawia. Nikt się tu nami nie interesuje.
— Tak mówisz?… Wiem… Nikt nas nie dostrzega, choć wszyscy patrzą na nas…
— Nie rozumiem, o co ojcu chodzi? — zapytała już z pewnym zniecierpliwieniem.
Nachylił się ku niej i począł szeptać tuż przy uchu: — Czy nie myślisz, że te czasy, czasy upadku, nie mogą już długo potrwać? Że Bóg tylko po to, aby ludzi doświadczyć, pozwala szerzyć się pysze i bezbożności? Każdy kto w wierze pozostał, kto chce naprawdę Panu Naszemu służyć, powinien nie lękać się Szatana i błądzącym drogę wskazywać!
— Nie takie to proste, ojcze — westchnęła babcia i zamyśliła się.
— Wiem… Ale czekać bezczynnie nie wolno. Jeśli ci kto usta chce zamknąć, nie pozwól…
Jeśli zgorszenie sieje, mędrkowaniem bałamuci…
— Ba! — przerwała babcia Jolanta. — W tym rzecz, że to, co ojciec mówi, to tylko teoria. W praktyce wszystko wygląda inaczej. Wiem coś o tym. Mam wnuczkę… Ewa jej na imię. Jak się urodziła, mówię do córki: „Dziecko trzeba ochrzcić”. A ona na to: „Ja się nie zgadzam”.
Bo musi ksiądz wiedzieć, że córka i zięć ateiści. Kościół dla nich — „zabytek”, „dzieło sztuki”
i to wszystko.
— Straszne…
— Niech ojciec słucha. To dopiero początek. Więc jak mi tak córka powiedziała, to ja nic.
Wiem, że nie ma co z nimi dyskutować, bo i tak nie zrozumieją. Myślę sobie, jak wy tacy, to ja ją i tak ochrzczę. Po kryjomu! I pojechałam do znajomego księdza. Ale nie chciał.
Powiedział, że mu nie wolno bez zgody rodziców. Inni też nie chcieli. Cóż miałam robić?
Ochrzciłam sama dziecko „z wody” i postanowiłam sobie, że je wychowam w wierze. Nie dam duszy zmarnować!
— Tak. Tak trzeba. A oni?
— Widzi ojciec… W mojej sytuacji to nie było takie trudne. Zięć i córka z zawodu oceanolodzy. Często wyjeżdżają i to na długo. Nieraz i pół roku ich nie ma.
— Co oni robią?
— Prowadzą badania mórz i oceanów, przeważnie podwodne… — urwała nagle i spojrzała z przestrachem w okno. — Ale ze mnie!… Przejechałam stację. To wszystko dlatego, że się zagadałam. Nie ma rady — westchnęła z rezygnacją. — Chyba jednak wysiądę razem z księdzem i pokażę, gdzie ma jechać…
— Bóg ci wynagrodzi.
— A to wszystko przez to, że jak sobie pomyślę o Ewce, o córce i zięciu… Już nie wiem sama, co mam robić. Może mi ojciec coś doradzi?
— Mów szczerze!
— Bo to… wszystko wychodzi nie tak, jakby człowiek chciał. Początkowo niby dobrze się składa, a potem okazuje się, że wszystko na opak. Tak też było z Ewką. Przez pierwsze dwa lata po jej urodzeniu córka nigdzie nie wyjeżdżała. Więc niewiele mogłam zdziałać. Ale potem, jak ich nie było miesiącami, prowadziłam wnuczkę do kościoła, pacierza nauczyłam…
Aż tu pewnego razu właśnie córka i zięć wrócili z ekspedycji, gdy Ewka, jak to dziecko, chciała się przed rodzicami pochwalić. Więc wieczorem klęka i zaczyna mówić pacierz.
Myślę sobie: będę teraz miała za swoje… Córka zrobiła się czerwona i widać, że tylko przy Ewce nie chce zrobić awantury. Ale zięć się przymilnie uśmiechnął i mówi: „Widzę, Ewuniu, że babcia cię pięknie nauczyła mówić paciorek. A wiesz, o czym jest ten paciorek?” — pyta niby tak sobie. Oczywiście dziecko powiedziało, że nie wie. Ewka miała wtedy zaledwie cztery lata. Myślę sobie: co się za tym kryje? I czekam. Ale on tylko powiedział: „Poproś babci niech ci to jutro wytłumaczy”. A do mnie, że dziecko nie powinno powtarzać słów, których nie rozumie. Aż mnie zatkało. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Ksiądz go zresztą nie zna. W dyskusje nie ma się co wdawać. Potrafi na wszystko znaleźć wytłumaczenie i to takie, że nawet trudno się obrazić. Do tego na religii zna się lepiej niż niejeden wierzący.
— Tacy są najgorsi…
— Nie to chciałam powiedzieć. Mówiąc szczerze byłam nawet zadowolona. Bo przecież nie powiedział „nie”. A przeciwnie — nawet niby to zachęcał, abym dziecko uczyła religii. Potem dopiero „wyszło szydło z worka”. Gdy już Ewka poszła spać, mówię mu, że może i ma rację, ale takiemu małemu dziecku nie wszystko jest sens tłumaczyć, bo niewiele zrozumie. A on mówi na to: „To po co mama ją tego uczy?” Więc myślę sobie: jeśliś taki mądry, to ja też nie głupia, i mówię: „A jak będzie większa i zrozumie, to co? Nie będziecie się sprzeciwiać?” I wykręcić się nie mógł. Musiał się zgodzić! Tyle, że jak wnuczka była starsza, miała jakieś sześć, siedem lat, zaczął z nią sam na temat religii rozmawiać, po swojemu…
— Bluźnił…
— Tego to nie. Kiedyś nawet bronił mnie przed córką, kiedy zaczęła gadać, że wszystko, co mówiłam Ewce, to bzdury. Przynosił też różne książki z ilustracjami. Początkowo myślałam nawet, że się nawrócił. Bo to był i katechizm ilustrowany, i pismo święte w obrazach. Nie sprzeciwiał się, żebym Ewce czytała, a nawet zachęcał. Potem jednak zaczął przynosić także inne książki i albumy… O bogach greckich i egipskich, azteckich i jeszcze jakichś tam…