Изменить стиль страницы

— A ty myślisz, skąd?

— Ja myślę, że rację ma ten astronom. Kosmici nam go podrzucili. To jasne!

— Kosmici?

— Wszystko się zgadza. Te pająki, o których Münch mówi, to oni. Może to zresztą ich szpieg…

— Nie wierz temu! — zaprzeczył gwałtownie nieznajomy.

— Ja też sądzę, że to bzdura — włączył się do rozmowy inżynier. — Mój syn ma głowę nabitą fantastycznymi opowiadaniami. Moim zdaniem, rozwiązanie zagadki musi być znacznie prostsze.

— Jakie?

— Tego nie wiem. Ale te istoty z innych światów, kosmiczne statki wyparowujące po lądowaniu… To wszystko brzmi zbyt bajecznie, aby mogło być prawdą.

— Chcesz powiedzieć, że wszystko, co ten Münch mówi, to bzdura? — zaperzył się chłopiec. — A ja mówię, że to prawda! To się przecież jedno z drugim zgadza! Czy pan też myśli, że on kłamie?

— Nie kłamie! — odrzekł nieznajomy z przejęciem.

— Ja też nie myślę, że on kłamał — tłumaczył się inżynier. — Nie można jednak wykluczyć, że to ofiara jakiegoś iście piekielnego eksperymentu. W niektórych krajach kontrola prywatnych laboratoriów istnieje tylko na papierze. W Światowej Radzie traktuje się ten problem jako marginesowy, a nawet znalazło się paru demagogów, co gotowi są bronić takiej krótkowzrocznej tolerancji w imię swobody badań naukowych i suwerenności rządów…

Myślą kategoriami ubiegłego wieku. Może rzeczywiście osiemdziesiąt lat temu to nie było problemem, zwłaszcza w porównaniu z potrzebami żywnościowymi świata i wyegzekwowaniem zakazu zbrojeń. Ale dziś?

Nieznajomy patrzył na inżyniera ze wzrastającym niepokojem.

— Nie rozumiem — wyjąkał oszołomiony jego wywodami.

— No, niech pan pomyśli. Jeszcze pół wieku temu każdy krok w nauce, każde poważne odkrycie czy wynalazek wymagał zespołowej pracy. I już przez to samo istniała pewna forma kontroli społecznej. Dziś prosta maszyna o pamięci chemicznej stawia do dyspozycji jednego człowieka wiedzę tysięcy specjalistów, a podłączone do niej zespoły wieloczynnościowe zastępują pracę setek laborantów czy konstruktorów. W jednym pokoju można zmieścić cały dawny ośrodek naukowo-badawczy.

— I każdy może mieć taką maszynę?!

— Myśli pan, że moje obawy są przesadzone? Oczywiście, że są to kosztowne urządzenia, lecz jest to również kwestia skali i możliwości kontroli. Dałem tylko przykład. W domowym warsztacie można, co prawda skonstruować bombę nuklearną, ale na szczęście nikt tego nie robi bo łatwo wykryć czujnikami. Wystarczy jednak, że jakiś wariat zacznie wytwarzać jakieś niebezpieczne psychogazy, hodować nowe szczepy groźnych bakterii albo produkować biochemiczne monstra. A przecież świat nasz daleki jest od ideału. Pokonać głód i wojnę to jeszcze nie wszystko. Daleko jeszcze wielu krajom do prawdziwej sprawiedliwości i wolności… Czy myśli pan, że tak trudno eksperymentować na ludziach? Tworzyć monstra duchowe?

— Tak! Tak! Właśnie! Monstra duchowe! — podchwycił nieznajomy z przejęciem.

Zapanowało milczenie.

Przed i za ich wozem pojawiło się kilka pojazdów zdążających w tym samym kierunku.

— Z kim rozmawiałeś? — zapytał nagle inżynier swego syna.

— Kiedy? — chłopiec zrobił zdziwioną minę.

— No, przed chwilą!

— Ee… tam…

— Nie kłam! — zdenerwował się ojciec. — Widziałem, jak trzymałeś rękę przy uchu.

— No więc tak. Rozmawiałem! Ale to moja sprawa!

— Twoja, nie twoja! Pewno próbowałeś umawiać się z jakimś koleżką? Pamiętaj, cośmy ustalili. Jedziemy prosto do domu. Wstępuję do huty i to wszystko. Nigdzie żadnych skoków.

— Dobrze, już dobrze! — syn patrzył spode łba na ojca.

— Obiecałeś, że weźmiesz się solidnie do nauki.

— Od jutra! Obiecałem i dotrzymam. Niech cię o to głowa nie boli.

— Co to za ton? — ojciec uniósł głos.

— Skończymy wreszcie tę rozmowę…

— Dobrze. Skończmy. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem…

Inżynier z trudem tłumił zdenerwowanie.

— Przepraszam — zwrócił się do nieznajomego — ale pan rozumie…

— Rozumiem…

Nieznajomy zamyślił się. Ojciec i syn również nie kwapili się z podejmowaniem rozmowy.

Wkrótce jednak maszyna przeskoczyła na jakiś boczny szlak i poczęła hamować. Wokół ciągnęły się długie budowle w kształcie spłaszczonych walców połączonych z ogromnymi błyszczącymi kulami. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się czerwonawo na ich powierzchni.

Pojazd zatrzymał się przed jedną z takich kuł, przypominającą z daleka wielką łysą głowę bez oczu, z otwartymi szeroko ustami — bramą wejściową.

— No, jesteśmy na miejscu — oświadczył inżynier wstając. — Pan wybaczy… Nie będę dłużej jak czterdzieści minut. Ach prawda! — przypomniał sobie nagle. — Zupełnie zapomniałem się panu przedstawić. Jestem Reda, Andrzej Reda!

Popatrzył pytająco na nieznajomego, ale ten jakoś nie spieszył się z podaniem swego nazwiska.

— No, to ja już idę… — powiedział inżynier po chwili. — A ty wozu nie ruszaj! — pogroził synowi palcem, ale ton głosu nie był zbyt srogi.

— Twój ojciec dokąd poszedł? — zapytał nieznajomy, patrząc za znikającym wgłębi budynku inżynierem.

— Ma tam jakieś kłopoty na linii ciągłego wytopu. Ale da sobie radę…

— Też jakieś maszyny?…

— Jasne!

— Twój ojciec tu pracuje?

— Jest naczelnym inżynierem — powiedział chłopiec z dumą. — Niech pan nie myśli, że ja go nie kocham — począł się niespodziewanie usprawiedliwiać. — Tylko nie znoszę, jak nudzi i wtrąca się do moich spraw osobistych…

— Ojciec wie, co robi — rzekł nieznajomy z powagą.

— On wie swoje, a ja swoje. Czy w każdym głupstwie mam mu rację przyznawać?

— Czcij ojca swego i matkę swoją…

— Wiem. Kto powiedział, że go nie szanuję? Ale mnie diabli biorą, gdy zrzędzi.

Chłopiec wstał i rozsunął czaszę dachu. Dłuższą chwilę patrzył w górę, ponad pobliską walcowatą budowlę.

— A do pana mam prośbę— zmienił temat. — Czy chce pan wziąć udział w pewnej zabawie?

— Zabawie? — zdziwił się nieznajomy. Chłopiec znów spojrzał w górę.

— Chcę zrobić kawał. Nic takiego… Ale musi mi pan pomóc.

— Pomóc? W czym?

— Niech się pan zgodzi! Tu za chwilę przyleci moja „styczka”.

— Kto?

— No. koleżanka, dziewczyna, z którą chodzę… Wie pan jak to jest!… Chcę ją nabrać.

Powiedziałem jej że, spotkałem prawdziwego Müncha. No, wie pan! To na dziewczynach robi wrażenie. Zaraz tu przyleci. Więc mam prośbę: niech pan nie zaprzecza. Jeśli nie chce pan wziąć udziału w zabawie, to niech pan nic nie mówi. Mówić będę ja. Z pana Münch jak żywy! Wystarczy spojrzeć.

Nieznajomy słuchał słów chłopca z rosnącym niepokojem i podejrzliwością. Widocznie nie zrozumiał w pełni, o co chodzi, bo spytał po chwili milczenia: — O jakiej zabawie mówisz?

— No, przecież tłumaczyłem panu: chcę nabrać koleżankę…

— Jak to „nabrać”?

— No, zażartować z niej.

— Nie rozumiem. W jaki sposób? Po co, i z czego żartować?

Chłopiec patrzył z rosnącym zdziwieniem na nieznajomego. Ale zanim zdołał coś powiedzieć, gdzieś z góry dobiegł ich potęgujący się świst. Nad dachami przeleciała nieduża powietrzna maszyna, by po chwili zawrócić i wylądować obok pojazdu Redy.

W rozsuniętych drzwiach ukazały się roześmiane młode twarze.

— A to heca! — zachichotał chłopiec. — Baśka ściągnęła całą paczkę!

Wyskoczył z wozu i pobiegł ku wysiadającym. Dwie dziewczyny i trzech chłopców, ubrani w barwne bluzy i spodenki, machało do niego rękami.

Nieznajomy przywarł do oparcia fotela, przyglądając się młodzieży z niepokojem. Widać było, że nie kwapi się do spotkania.

Tymczasem koledzy otoczyli młodego Redę kołem.

— Gdzie go masz? — spytała bez wstępu nieduża czarnooka dziewczyna, wodząca rej w gromadzie.

— Siedzi w wozie — rzekł Witek z tajemniczą miną, Prowadząc Ich w kierunku pojazdu. — Ale pamiętajcie: bez żadnych wygłupiań!

— Czy jesteś pewny, że to naprawdę on?

— Powiedział mi to w sekrecie.

— W sekrecie?…