Изменить стиль страницы

Niestety, gospodarzy planety nie udało nam się dostrzec, a wysłanie łazika do owych budowli nie byłoby celowe. Mieszkańcy ich mogliby to uznać za jakiś wrogi akt, za przygotowanie do ataku czy coś w tym rodzaju. Musimy działać z wielką ostrożnością, gdyż istoty zamieszkujące Błyskającą mają z pewnością wiele powodów do nieufności.

Stosując duże powiększenia, obserwujemy dość często ruchy niewielkich tworów — są to prawdopodobnie jakieś pojazdy komunikacyjne. Poruszają się zarówno po powierzchni planety (zaobserwowaliśmy coś w rodzaju dróg), jak i w powietrzu, przy czym niektóre z nich mimo dużej gęstości atmosfery rozwijają znaczną prędkość.

Dziś śledziłam przez cztery i pół godziny ruch takiego szybkiego pojazdu, zdobywając jeszcze jeden dowód, iż jest to środek komunikacji. Pojazd ów wyruszył z jednego „miasta” i wylądował w innym.

I oto wyłonił się dylemat. Istnieją niezbite dowody, że Błyskająca jest siedliskiem wysokiej cywilizacji, a jednocześnie wyniki badań atmosfery tej planety zdają się wykluczać możliwość istnienia tam życia, przynajmniej według naszych pojęć, to jest życia opartego na białku węglowym. Gospodarzami Błyskającej nie mogą być więc Urpianie, lecz jakieś inne, nie znane nam istoty.

Co się jednak stało z Urpianami? Może wybici zostali przez tubylców, gdy piętnaście wieków temu przybyli do Układu Tolimana? Może wywędrowali gdzieś dalej? Może zresztą osiedlili się na Juvencie, gdzie jest pod dostatkiem wolnego tlenu?

Nawet w najniższych warstwach atmosfery Błyskającej wolnego tlenu nie znaleźliśmy. Okazało się, że wyniki pierwszych badań, jeszcze z księżyca Urpy, były poprawne.

Atmosfera Błyskającej składa się z fosgenu (ok. 20 %), tlenku węgla (12 %) i pary wodnej. Jest więc wybitnie toksyczna. Przecież fosgen to niebezpieczny gaz duszący, stosowany podczas pierwszej wielkiej wojny dwudziestego wieku. Zawartość 0,15 % tlenku węgla (czadu) w powietrzu jest już niebezpieczna dla życia, a 1 % powoduje w krótkim czasie śmierć. Obecność fosgenu wskazuje, że atmosfera Błyskającej zawierała kiedyś duże ilości chloru, który połączył się z tlenkiem węgla, tworząc właśnie fosgen. Skąd wzięły się tak wielkie ilości chloru w atmosferze Błyskającej — nie wiadomo.

Syntezie fosgenu sprzyja ponadto światło słoneczne. Czyżby w okresie przebiegania tej reakcji powłoka chmur nie była tak gruba i promienie Tolimana B mogły przenikać przez nią swobodnie?

W atmosferze Błyskającej spotykamy również dwutlenek węgla i pewne nieznaczne ilości azotu oraz gazów szlachetnych, przede wszystkim helu.

Nieduża odległość od Tolimana B sprawia, że panuje tu średnia temperatura osiemdziesiąt sześć stopni Celsjusza. Tak więc jest zupełnie wykluczone, abyśmy mogli po wylądowaniu poruszać się po powierzchni planety nie tylko bez masek tlenowych, ale również bez skafandrów zaopatrzonych w aparaturę chłodzącą. Zresztą i ciśnienie jest tu niezbyt przyjemne, bo na poziomie największych zbiorników wodnych wynosi ponad jedenaście atmosfer.

Do tej chwili nie udało nam się zauważyć szaty roślinnej. Jest to jednak zupełnie zrozumiałe. W tak różnych chemicznie i fizycznie warunkach istnienie ziemskich czy temiańskich roślin jest niemożliwe. Życie tu musi mieć również zewnętrznie zupełnie inne formy.

Sygnały nadajemy nieprzerwanie, ale nic nie wskazuje, aby ktoś je odbierał, a zwłaszcza próbował odpowiadać.

Dziś, po dłuższej dyskusji, postanowiliśmy wreszcie wylądować. Wybraliśmy jedno z większych „miast”, a lądowiskiem ma być obszerny plac w odległości dziewięciu kilometrów od zespołu budowli otaczających potężne źródło energii mikrofalowej wysyłanej w kosmos (?). Może stąd czerpią energię zasilającą emitery orbitalne?

Za dwie godziny włączamy silniki i wchodzimy w atmosferę pierwszej w Układzie Tolimana planety, na której ma stanąć stopa mieszkańca Ziemi.

Co nam przyniesie przyszłość? Kto wie? Dlatego jeszcze przed lądowaniem nadaję tę garść notatek, które na gorąco pisałam w ostatnich dniach. Dotrą one do Astrobolidu za dziewięć dni. Gdzie będziemy w tym czasie?

Na tym kończą się bieżące notatki Daisy Brown nadawane w regularnych odstępach czasu w kierunku Astrobolidu. Dalsze wspomnienia zostały opracowane przez Daisy Brown w drodze powrotnej na Ziemię.

BŁĘKITNY „PIASEK”

Gęsta, nieprzenikniona gołym okiem mgła sięgała do samej powierzchni planety. Przez podczerwone okno w kopule obserwacyjnej kosmolotu można było jednak objąć wzrokiem rozległy, płaski teren obramowany ze wszystkich stron przezroczystymi murami niewysokich budowli.

Takich placów naliczyliśmy przed lądowaniem kilkaset. Otaczają one gęsto, niby oka w sieci, gigantyczną budowlę centralną mającą około tysiąca sześćciuset metrów wysokości. Przypomina ona ogromny kocioł alchemika. Prawdopodobnie jest to elektrownia jądrowa o nie znanej nam oczywiście konstrukcji, a nawet zasadach działania. Wydobywające się z „kotła” jaskrawożółte światło nie jest spójne, w przeciwieństwie do towarzyszącej mu emisji mikrofalowej, pojawiającej się w czasie maksymalnego natężenia blasku.

Kosmolot, prowadzony umiejętnie przez Jara, okrążył kilkakrotnie plac i siadł w jego centrum. Nic nie przeszkodziło nam w lądowaniu. Nikt też nie wyszedł na spotkanie ani nie próbował nawiązać z nami łączności radiowej czy optycznej. Wokół kosmolotu rozciągał się pusty plac. Gdyby nie pulsująca jasność rozświetlająca szarą oponę mgły nad nami i nieprzerwanie dobiegające do naszych uszu grzmoty i pomruki podziemne, świat ów można by uważać za wymarły.

Zebraliśmy się na krótką naradę. Istniały dwie możliwości: albo wyjść w skafandrach na zewnątrz, albo wysłać przedtem robota. Wysłanie łazika byłoby posunięciem gwarantującym większe bezpieczeństwo, nie chcieliśmy jednak pogłębiać nieufności gospodarzy planety. Ponadto kierowanie robotem było chwilami utrudnione, gdyż cyklicznemu wzrostowi promieniowania towarzyszyły silne zakłócenia radiowe. Zwyciężyła więc koncepcja podjęcia próby bezpośredniego nawiązania łączności.

Podzieliliśmy się na dwie grupy. Zoe, Jaro i Dean pozostali w kosmolocie. Szu, Ast i ja wyszliśmy na zwiady w skafandrach wyposażonych w odrzutowe aparaty plecowe i podręczne przyrządy badawcze. Hełmy zaopatrzone były w przeciwmgłowe i noktowizyjne okulary, tak iż widoczność sięgała kilkuset metrów.

Szu, zszedłszy na ziemię z drabinki, przyklęknął tuż obok kosmolotu i zaczął skrupulatnie badać powierzchnię placu. Przyglądałam się temu i ogarnęła mnie wesołość. Przypomniała mi się, widziana gdzieś dawno, karykatura wyobrażająca uczonego badającego z ogromnym zainteresowaniem pojedynczą trawkę, gdy nad nim, na niebie, zderzają się globy. Teraz Szu klęczał zajęty jakimś drobiazgiem dostrzeżonym na powierzchni placu, nie interesując się na pozór zupełnie tym, że wokół niego wznoszą się tajemnicze budowle o przezroczystych ścianach, a niebo rozjaśnia raz po raz potężny błysk jądrowy.

— Co cię tak bardzo zajęło? — powiedziałam, nie mogąc się doczekać chwili, gdy wreszcie ruszymy w drogę.

Szu nic nie odrzekł, może nawet nie słyszał pytania. Wyręczyła go Ast, która w ciągu kilkunastu miesięcy badań podziemnych miast na Urpie poznała dobrze zwyczaje swego małżonka, nie odstępując go ani na krok.

— Nie przeszkadzaj mu. Na pewno znalazł coś, co może mieć duże znaczenie dla naszej wyprawy.

— Chodźmy więc. Łatwo nas dogoni.

— Chodźmy.

Plac nie był płaski, przypominał raczej wklęsłe dno ogromnej misy, w środku której stał kosmolot. Powierzchnia jego lśniła, jak gdyby niedawno oczyszczono ją jakimś potężnym odkurzaczem. Nie była ona jednak idealnie gładka. W niewielkich, kilkucentymetrowych odstępach czerniały maleńkie otworki, których lejowaty górny wylot miał średnicę około sześciu milimetrów. Przypominało to urządzenie kanalizacyjne czy wentylacyjne i bynajmniej nie wzbudziło naszego zainteresowania. Jedynie Szu bardzo wiele uwagi poświęcił otworkom, przyglądając się im przez analizator.