Изменить стиль страницы

— Nazywam się Lu — odpowiedział malec, patrząc z uwagą skośnymi oczami w twarz Ast. Geofizyczka uświadomiła sobie w tej chwili, że chłopiec jest bardzo podobny do Szu.

— Lu? — powtórzyła z ogromnym zdziwieniem.

Coś ścisnęło mnie za gardło. Patrzyliśmy oniemiali na tę scenę.

— Tak. Ja jestem Lu. Czy mnie nic znasz? Bo ja cię znam. Ty jesteś Ast.

— Znam cię — Ast spoglądała z przerażeniem to na Zoe, to znów na jej syna. — Przecież półtora miesiąca temu to było niemowlę!

Zoe patrzyła gdzieś poza głowę Ast. Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, jakby w zadumie:

— Półtora miesiąca… Dla nas obojga w tym czasie upłynęły chyba lata. Parę długich lat… Przygarnęła do siebie dziecko:

— Parę lat!

Podeszliśmy wszyscy do Zoe i Lu.

— Co się z tobą działo? Co to wszystko znaczy?

— Cóż miało się dziać? — odparła Zoe z przejmującym spokojem. — Byłam u Nich…

— U kogo?!

— U Urpian. Już wam kiedyś, dawno temu, mówiłam, że to Urpianie.

— Ale gdzie oni są?

— Na tej planecie.

— Na tej planecie? Gdzie ich szukać?

Zoe zrobiła nieokreślony ruch ręką, jak gdyby zataczała koło.

— Wszędzie — powiedziała cicho.

— Czy nawiązałaś z nimi kontakt? — zawołał Dean. — Czy wreszcie oni nam pomogą?

— Czy nam pomogą? — Zoe uśmiechnęła się sztucznie, jakby z ironia. - Czyż oni w ogóle rozumieją ludzi? Czy w ogóle starają się nas zrozumieć?

— Więc uciekłaś od nich. Jak ci się to udało?

— Uciekać od nich? Po prostu chciałam, bardzo chciałam do was wrócić. Zobaczyć się z wami choć na chwilę. Bardzo chciałam… — powtórzyła. — I to wystarczyło, aby się tu znaleźć.

— Ale to dziecko? — zawołałam. — Skąd to dziecko? Ma chyba ze cztery lata? Przecież przeminęło zaledwie siedem tygodni ziemskich!

— Siedem tygodni… W tamtym świecie czas biegnie inaczej. Dłużej wszystko się przeżywa.

— Opowiadaj po kolei! Co się z tobą działo? — rzekł Jaro, siląc się wyraźnie na spokój.

— To nie takie proste. Nie wiem, czy my, ludzie, będziemy mogli kiedykolwiek zrozumieć to całkowicie.

— A to skąd masz? — zapytał Dean, dotykając palcami miękkiej materii. — To pewno ich stroje?

— Oni używają strojów tylko wówczas, gdy jest to niezbędne z jakichś przyczyn fizycznych.

— A więc stykałaś się z nimi? Czy rozmawiałaś? Próbowałaś przekonać ich, by traktowali nas jak istoty cywilizowane?

Zoe spojrzała na mnie tak przejmująco, że uczułam nerwowy dreszcz.

— „Rozmawiałaś?” „Próbowałaś przekonać?” „Traktować jak cywilizowane istoty?” To nie da się w ten sposób powiedzieć. Płaszczyzna kontaktu z nimi przebiega inaczej. Tak jak gdyby z człowiekiem stykał się… Nie! Lepiej nie porównywać!

— Co chcesz przez to powiedzieć? — Jaro zmarszczył brwi.

— Lepiej nie zastanawiać się nad tym — odpowiedziała Zoe z rezygnacją i zniechęceniem.

Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Przerwał je Lu:

— Ty się nazywasz Jaro — powiedział, wskazując na Jarosława. — A ty, Daisy? — zwrócił się do mnie. Skinęliśmy głowami.

— A to jest Dean, twój „partner radości”? — wskazał na mego męża.

— Co on rozumie prze/ określenie ”partner radości”— zwróciłam się do Zoe. Wydało mi się, że zadrżała.

— Nie wiem. Chyba małżonek — powiedziała obojętnie. — On tworzy wiele różnych określeń, których nie rozumiem.

— Jak to tworzy?

— Bliżej styka się z Urpianami i wyraża niektóre ich pojęcia w ludzkim języku. Przypuszczam, że w sposób uproszczony.

— I nie pytałaś go, co te określenia oznaczają?

— Niewiele można się z tych tłumaczeń dowiedzieć. Może jak będzie większy…

— Gdzie jest Szu? — zapytał naraz chłopiec. Zanim zdążyliśmy mu odpowiedzieć, dorzucił tak jakoś dziwnie, jakby usłyszał wyjaśnienie:

— Ach, rozumiem. Ma zabić zwierzę.

— Poszedł na polowanie — powiedział Dean.

— Szu to mój najbliższy, tak jak mama — pochwalił się Lu.

— Skąd ty wiesz, jak się nazywamy?

— Ja was dobrze znam!

— Znasz? Skąd? Gdzie nas widziałeś?

— Tu. Jeśli chcę, to zawsze mogę was widzieć. Tylko że… — urwał.

— Że co?

— Że to jest zupełnie inaczej… Wy się nie ruszacie…

— Śpimy?

— Nie. Nie. Tak jakoś wolno chodzicie, że… że wcale się nie ruszacie.

— Czy to możliwe, aby on nas widział? Skąd wiedział, co robi Szu? — zwróciłam się szeptem do Zoe.

— Widzę was, kiedy chcę! — powiedział Lu z uporem dziecka, patrząc w naszą stronę, mimo że zajęty był rozmową z Deanem.

— Co on mówi? — szeptałam dalej do ucha Zoe. — To chyba niemożliwe?

— A jednak tak jest — powiedziała Zoe, patrząc na mnie w zamyśleniu. — Mówił mi kiedyś, że przygląda wam się często.

— Widocznie Urpianie obserwują nas za pomocą jakichś ukrytych urządzeń.

— Nie wiem. To też możliwe. Coraz częściej przebywa z nimi.

— Skąd wiedział o Szu? Dlaczego jednak pytał? A potem sam odpowiedział?

— On tak często robi. Chwilami wydaje się, że dostrzega znacznie więcej od nas, że potrafi nawet…

Urwała, bo oto zbliżył się do niej Jaro.

— Zoe, powiedz wreszcie, jak wygląda sytuacja? Co oni mają zamiar z nami zrobić? I wogóle, co to za istoty, ci

Urpianie? Dlaczego się kryją przed nami?

— Do nich nie można stosować tej samej miary co do ludzi. Ja ich też nie rozumiem, choć zdaje mi się, że wiele lat tam spędziłam.

Jaro stanął i patrzył na nią w milczeniu dłuższą chwilę.

— Najlepiej będzie, gdy opowiesz o wszystkim po kolei — rzekł wreszcie.

— To niełatwa sprawa. Wiele scen pamiętam jak przez mgłę.

— Mów to, co pamiętasz. Od chwili gdy położyliśmy się wszyscy spać, po tej awanturze z Ast.

Przez twarz Zoe przeszedł wyraz smutku.

— Wówczas… Ja też zasnęłam. Jak długo spalam, nie wiem. Obudziłam się nagle.. Czułam, że muszę iść, że ktoś mnie wzywa, choć nie wiedziałam kto. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Tak jakby człowiek utracił własną wolę. Wzięłam Lu na rękę i wyszłam za palisadę. Ro biegł za mną. Przeszłam tak pięćdziesiąt, może sto kroków, gdy ujrzałam niespodziewanie przed sobą niebieskie światło. Było ono jaskrawe, bardzo jaskrawe. Po ciemności oślepiło mnie od razu. Wydało mi się, że słyszę czyjś głos. Nakazywał mi, abym położyła dziecko na trawie. Bałam się tego głosu, panicznie bałam, a jednak nie usłuchałam polecenia. Ro gwałtownie ujadał. Zaczęłam cofać się ku palisadzie.

Chciałam uciec, ale… — Zoe umilkła na chwilę i zacisnęła nerwowo powieki. Widocznie wspomnienie tamtych wydarzeń było bardzo przykre. — Ale nie było już palisady.

— Nie było palisady?

— Nie było naszego obozu, wzgórza, puszczy… Czułam, a później widziałam, że znajduję się w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Otaczały mnie przezroczyste ściany jakby rozległego podwórza. Przede mną wznosiły się dziesiątki kondygnacji gigantycznej wieży. Zbudowana była jakby ze szklanych wielościanów ustawionych jeden na dru-gim. Wydawała się kryształowa, pełna kolorowych, mrugających światełek, a sięgały tak wysoko, że nie dostrzegłam jej szczytu. Nagle uświadomiłam sobie, że bynajmniej nie stoję przed wieżą, lecz znajduję się w jej wnętrzu. To przechodzenie z jednej sytuacji w drugą następowało w mgnieniu oka. Odczuwałam wrażenie podobne do tego, jakie przeżywa człowiek, gdy wbrew swej woli zaśnie na moment. Niby wszystko czuje, widzi i oto niespodziewanie stwierdza, że się budzi. Tak właśnie przebudziłam się w jakiejś pięciokątnej sali. Zupełnie pustej. Nie było tam żadnych maszyn, kloszów ani przewodów. Stałam w środku tej sali i rozglądałam się dokoła. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam już Lu na rękach. Wrażenie było wstrząsające. Kto tego nie przeżył, nie potrafi sobie chyba wyobrazić, co czuje matka, której odebrano dziecko. Zaczęłam bić pięściami w kryształowe ściany, wołać, domagać się, aby oddano mi Lu. Byłam chyba wówczas bliska obłędu.

— Straszne — wyszeptała Ast ze współczuciem.

— Na szczęście nie trwało to długo. Ściany jak gdyby się rozstąpiły. Ujrzałam przed sobą długi, niski korytarz. Tak niski, że idąc musiałam się pochylać. Był jasno oświetlony i kończył się małą salką. Znajdowało się w niej kilka sprzętów do złudzenia przypo-minających sprzęty z kosmolotu. A przecież kosmolot w moich oczach został zniszczony.