Изменить стиль страницы

Na pokładzie „Deep Endeavora" Summer umierała z niepokoju. Dirk zawiadomił statek przez radio, że załoga „Odyssey" została uratowana, ale powiedział również, że ich ojciec został na platformie. Kiedy rakieta wystartowała, pod Summer ugięły się kolana. Złapała się kapitańskiego fotela, żeby nie upaść, i spojrzała przez łzy w kierunku platformy. Wszyscy na mostku patrzyli w milczeniu, jak zenit odrywa się od wyrzutni. Myśleli o losie szefa NUMA uwięzionego gdzieś wśród kłębów białego dymu.

– To niemożliwe – wymamrotał zaszokowany Burch. – To po prostu niemożliwe.

60

Temperatura w środku „Badgera" była nie do wytrzymania. Żar bijący z metalowego kadłuba i rosnący poziom wody tworzyły efekt sauny. Pitt był na granicy omdlenia z gorąca, pot zalewał mu oczy. Dobrnął do przechylonego fotela pilota. Na panelu sterowniczym wciąż świeciło się kilka kontrolek. Sygnalizowały, że ratunkowy system podtrzymania życia jeszcze funkcjonuje. Ale napęd nie działał. Mimo obezwładniającego gorąca Pitt szybko zdał sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę uwolnienia pojazdu z pułapki. Sięgnął do włącznika pompy balastowej i wcisnął przycisk. Chwycił wolant i opadł plecami do wody, żeby całym ciężarem ciała i resztką sił przestawić ster. Płetwa steru najpierw nie zareagowała, potem obróciła się wolno pod prąd. Przy każdym szarpnięciu stawiała opór. Pitta bolały mięśnie, miał plamy przed oczami. Walczył z omdleniem. Przez chwilę nic się nie działo. Słyszał tylko szum wody opływającej „Badgera". Temperatura w kokpicie nadal rosła. Wreszcie rozległ się cichy zgrzyt. Odgłos stopniowo narastał. Brzmiał tak samo jak w czasie kolizji z pływakiem platformy. Pitt uśmiechnął się lekko. Trzymaj się, pomyślał, zaciskając dłonie na wolancie. Musisz się trzymać.

Inżynier rakietowy, który stał wśród członków załogi „Odyssey" na szczycie skalistego wzgórza na wyspie Santa Barbara, miał sokoli wzrok i pierwszy zauważył lekkie, prawie niewidoczne drgania podstawy zenita po opuszczeniu wyrzutni.

– Oscyluje! – krzyknął.

Koledzy nie zareagowali. Byli wykończeni i oszołomieni ostatnimi przeżyciami. Patrzyli w milczeniu, jak ktoś inny wystrzeliwuje ich rakietę z ich platformy. Dopiero gdy zenit wzniósł się wyżej, dostrzegli, że coś jest nie tak z trajektorią. Najpierw przez tłum przeszedł pomruk, potem wybuchło podniecenie. Ktoś zaczął wrzeszczeć do rakiety, żeby eksplodowała. Przyłączyli się inni. Po chwili wszyscy podskakiwali i dopingowali mechaniczną bestię niczym straceńcy, którzy postawili ostatniego dolara na czarnego konia.

Na pokładzie „Koguryo" jeszcze nie opadło radosne podniecenie, gdy jeden z siedzących inżynierów rakietowych odwrócił się do Linga.

– Silnik pierwszego członu ma za duże wychylenie – powiedział.

Jak większość współczesnych rakiet, Zenit-3SL był sterowany w locie przez przestawianie silnika, co powodowało zmianę kierunku ciągu i kursu. Ling wiedział, że tuż po starcie sterowanie nie jest potrzebne. Dopiero kiedy rakieta będzie w fazie stabilnego wznoszenia, system nawigacyjny zacznie lekko korygować kurs, by doprowadzić ją do celu. Tylko niewykryty brak równowagi mógł spowodować korektę kierunku natychmiast po wystrzeleniu.

Ling podszedł do stanowiska inżyniera rakietowego i spojrzał na monitor jego komputera. Opadła mu szczęka, gdy zobaczył, że silnik jest wychylony do maksimum. Patrzył w milczeniu, jak po sekundzie silnik wraca do położenia neutralnego, a potem wychyla się w przeciwną stronę.

– Choi, jaki był przechył platformy w momencie startu? – zawołał Ling do inżyniera, który monitorował „Odyssey".

Mężczyzna spojrzał na niego bojaźliwie.

– Szesnaście stopni – odrzekł ledwo słyszalnym głosem.

Ling wciągnął gwałtownie powietrze i zbladł.

– Nie!

Zacisnął powieki i przytrzymał się monitora, żeby nie upaść. Potem wolno otworzył oczy i wpatrzył się w szybującą rakietę, czekając na nieuniknione.

Pitt nie wiedział, co zdziałał. Tuziny dziur w podporach kolumnowych platformy spowodowały napływ wody, z którym nie mogły sobie poradzić pompy trymujące. Przy ustawieniu automatycznego systemu balastowego na utrzymanie przewidzianego zanurzenia startowego woda zgromadziła się w tylnych kolumnach i obciążyła rufę „Odyssey". W momencie startu zenit był odchylony od pionu o ponad piętnaście stopni. System sterowania próbował to skorygować, zmieniając kierunek ciągu. Przy małej prędkości początkowej rakiety silnik znalazł się w skrajnym położeniu. Ale kiedy zenit nabrał szyb kości, korekta okazała się za duża i komputery pokładowe wychyliły silnik w przeciwną stronę. W normalnych warunkach tor lotu mógłby się ustabilizować po kilku niewielkich korektach. Ale zenit miał zbiorniki paliwa zatankowane tylko do połowy. Częściowo puste zbiorniki powodowały ruch płynnego paliwa tam i z powrotem przy każdej zmianie kierunku ciągu, co zakłócało równowagę rakiety. System kontroli stabilizacji próbował wyrównać lot, lecz tylko pogarszał sytuację i zenit zaczął oscylować.

Na ekranach wideo i przekazach satelitarnych, z kokpitu sterowca i z nagiej skalistej wyspy na Pacyfiku tysiąc oczu śledził powolną agonię białej rakiety. Lekkie drgania tuż po starcie przerodziły się podczas wznoszenia w gwałtowne wibracje. Zenit trząsł się niekontrolowanie jak anorektyczka wykonująca taniec brzucha. Gdyby lot kontrolowała ekipa Sea Launch, automatyczny system bezpieczeństwa spowodowałby eksplozję rakiety. Ale ludzie Kanga usunęli z oprogramowania polecenie samodestrukcji i zenit wznosił się dalej w podniebnym tańcu śmierci.

Obserwatorzy nie wierzyli własnym oczom, gdy rakieta nagle skręciła i przełamała się na pół. Pierwszy człon rozpadł się w wielkiej kuli ognia po eksplozji zbiorników paliwa. Szczątki, których nie unicestwił wybuch, wylądowały w morzu. Pod niebo uniosła się chmura dymu w kształcie grzyba.

Górna część Zeni ta jakimś cudem ocalała i siłą rozpędu nadal szybowała w powietrzu jak pocisk smugowy. W końcu utraciła energię, opadła łukiem do oceanu daleko od miejsca eksplozji i uderzyła w powierzchnię w gejzerze wody.

Kiedy zapadła cisza, oszołomieni obserwatorzy wpatrzyli się w biały ślad na niebie, który ciągnął się od horyzontu po horyzont niczym tęcza.

61

Na skalistym brzegu wyspy Santa Barbara obudziła się z drzemki wielka foka. Ze wzgórza dochodziły dziwne wiwaty około trzydziestu mężczyzn. Foka popatrzyła leniwie na grupę, potem przeciągnęła się i znów zapadła w sen.

Po raz pierwszy w życiu inżynierowie i technicy z platformy startowej Sea Launch cieszyli się z nieudanego wystrzelenia rakiety. Jedni wznosili okrzyki i gwizdali, inni wyrzucali do góry pięści w geście zwycięstwa. Kiedy rakieta nośna eksplodowała nad ich głowami, nawet Christiano uśmiechnął się szeroko i odetchnął z ulgą. Szef obsługi wyrzutni Ohlrogge klepnął go w plecy.

– Przynajmniej raz los się do nas uśmiechnął – powiedział.

– Dzięki Bogu. Cokolwiek chcieli wystrzelić ci skurwiele, to nie mogło być nic dobrego.

– Jeden z moich inżynierów zauważył oscylacje zaraz po starcie. To musiała być awaria systemu ustawiania dysz albo brak stabilizacji platformy.

Christiano przypomniał sobie słowa Pitta tuż przed ewakuacją załogi „Odyssey".

– Może ten facet z NUMA dokonał jakiegoś cudu.

– Jeśli tak, to jesteśmy jego dłużnikami.

– Mnie też ktoś jest coś winien – odparł Christiano.

Ohlrogge spojrzał na niego z zaciekawieniem.

– Właśnie poszła z dymem rakieta nośna warta dziewięćdziesiąt milionów dolarów. Ubezpieczyciel nie będzie szczęśliwy, gdy przedstawimy mu rachunek – roześmiał się kapitan.

Kang skrzywił się, gdy zobaczył, jak zenit rozpada się na jego oczach. Kiedy kamera uchwyciła opadające szczątki, sięgnął po pilota i wyłączył monitor.

– Operacja się nie powiodła, ale widmo ataku na Stany Zjednoczone nie zniknie – uspokoił szefa Kwan. – Próba zamachu wywoła gniew Amerykanów i nastawi ich wrogo do Japonii.