Изменить стиль страницы

– Jak mówią w Nowym Orleanie, laissez le bon temps rouler – roześmiała się Sarah.

Ed Stimson wpatrywał się w monitor radaru meteorologicznego. W górnej części ekranu dostrzegł białe chmury. Umiarkowany front burzowy jakieś dwieście mil morskich na południowy zachód. Na Yunasce będzie kilka deszczowych dni, pomyślał Stimson. Usłyszał stukanie nad głową. Barnes wciąż walczył z wiatromierzem na blaszanym dachu.

Z głośnika radiowego w rogu pomieszczenia dobiegły odgłosy rozmów. Kapitanowie pobliskich kutrów rybackich wymieniali uwagi o pogodzie. Ot, zwykłe pogawędki bez znaczenia. Ale w pewnej chwili zagłuszył je dziwny niski dźwięk. Rezonans dochodził z zewnątrz. Radio na moment zamilkło i wtedy dotarł do Stimsona odgłos podobny do huku odrzutowca. Trwał kilka sekund, przycichł i zakończył się głośnym trzaskiem.

Stimson, uznawszy, że to mógł być grzmot, ustawił skalę monitora radaru na zasięg dwudziestu mil morskich. Ale ekran pokazywał tylko chmury, żadnych błyskawic. Pewnie jakieś sztuczki Sił Powietrznych, uznał.

Nagle usłyszał przeraźliwe wycie psa na dworze.

– Co jest, Max? – zawołał i otworzył drzwi baraku.

Pies spojrzał na swojego pana, ale nie przestawał wyć i cały się trząsł. Miał szkliste, niewidzące ślepia, z pyska ciekła mu gęsta biała piana. Zachwiał się kilka razy i przewrócił.

– Mike! – krzyknął Stimson do swojego partnera. – Chodź tu szybko!

Barnes już schodził z dachu, ale z trudem znajdował stopami szczeble drabinki. Nie trafił nogą na ostatni i spadłby, gdyby się mocno nie przytrzymał.

– Mikę, przed chwilą pies… Nic ci nie jest? – Stimson podbiegł do kolegi.

Barnes ledwo mógł oddychać i miał oczy tak szkliste jak Max. Stimson otoczył go ramieniem, zaciągnął do baraku i posadził na krześle. Barnes pochylił się do przodu i gwałtownie zwymiotował.

– Coś jest w powietrzu – wyszeptał ochryple.

Ledwie skończył mówić, przewrócił oczami i spadł martwy z krzesła.

Stimson poczuł, że pokój wiruje mu w oczach. Nagle zabrakło mu tchu. Zatoczył się w kierunku radia, żeby wezwać pomoc, ale nie miał siły poruszyć wargami. Czuł w środku żar, jakby ogień wypalał mu wnętrzności. Nie żył, zanim runął na podłogę.

Trójka naukowców z Centrum Zwalczania Chorób kończyła właśnie lunch, gdy uderzyła niewidzialna fala śmierci. Sarah pierwsza zauważyła, że coś jest nie tak. Dwa przelatujące ptaki zahamowały nagle w powietrzu, jakby zatrzymała je niewidoczna ściana, i spadły na ziemię. Sandy złapała się za brzuch i zgięła wpół.

– Daj spokój, moje chili nie było takie złe – zażartował Fowler, ale po chwili dostał mdłości i zawrotów głowy.

Sarah próbowała dojść do chłodziarki, żeby wyjąć butelkę wody. Zatrzymała się w pół drogi, bo poczuła gorąco w nogach i zaczęły jej drżeć uda.

– Co się dzieje? – wysapał Fowler. Usiłował pomóc Sandy, ale przewrócił się.

Sarze wydawało się, że czas zwolnił. Miała przytępione zmysły. Straciła władzę w nogach i osunęła się na ziemię. Czuła ucisk w płucach. Każdy oddech sprawiał jej ból. Leżała na plecach i patrzyła jak przez mgłę na szare niebo.

Traciła przytomność. Nagle na tle szarości pojawiła się niewyraźna postać. Sarah widziała tylko ciemne włosy i kontury twarzy. I oczy, wielkie, przerażające oczy ze szkła. Ale za soczewkami była druga para oczu. Przyglądały jej się z troską. Zielone, opalizujące. Potem wszystko poczerniało.

2

Sarah z trudem uniosła powieki. Zobaczyła nad sobą szare sklepienie, płaskie i bezchmurne. Gdy odzyskała ostrość widzenia, uświadomiła sobie, że nie patrzy w niebo, lecz na sufit. Leżała na miękkim łóżku z grubą poduszką pod głową. Na twarzy miała maskę tlenową. Zdjęła ją i rozejrzała się ostrożnie. Była w małym, skromnie urządzonym pokoju. W rogu stało niewielkie biurko, nad nim wisiał imponujący obraz starego liniowca. Obok zauważyła małą umywalkę. Jej łóżko było przymocowane do ściany, otwarte drzwi na korytarz miały wysoki próg. Cały pokój zdawał się kołysać. Nie wiedziała, czy to złudzenie wywołane silnym pulsowaniem w skroniach.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Spojrzała na drzwi. W progu stał wysoki, barczysty mężczyzna i uśmiechał się do niej szeroko. Wyglądał na trzydzieści parę lat, ale poruszał się z pewnością siebie starszego, doświadczonego człowieka. Mocna opalenizna wskazywała, że spędza dużo czasu na powietrzu. Miał czarne falujące włosy, wyrazistą twarz i bystre zielone oczy człowieka, któremu można zaufać. Sarah przypomniała sobie, że widziała te oczy, zanim straciła przytomność.

– Witaj, Śpiąca Królewno – powiedział ciepłym, głębokim głosem.

– Pan… jest… tym mężczyzną… z obozu – wymamrotała Sarah.

– Tak. Przepraszam, że nie przedstawiłem się na wyspie, Saro. Nazywam się Dirk Pitt. – Nie dodał "junior", choć nosił to samo imię i nazwisko co ojciec.

– Wie pan, kim jestem? – spytała zaskoczona.

– Bystry naukowiec imieniem Irv – odrzekł z uśmiechem Dirk – opowiedział mi trochę o tobie i o waszych badaniach na Yunasce. Myśli, że otruł was swoim chili.

– Irv i Sandy! Co z nimi?

– Wszystko w porządku. Zdrzemnęli się, tak jak ty, ale nic im nie jest. Odpoczywają w głębi korytarza. – Wskazał kciukiem za siebie. Dostrzegł strach w oczach Sary i ścisnął ją uspokajająco za rękę. – Nie ma powodu do obaw. Jesteście na pokładzie statku Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych „Deep Endeavor". Wracaliśmy z badań w Basenie Aleuckim, kiedy odebraliśmy sygnał SOS ze stacji meteorologicznej Straży Przybrzeżnej na Yunasce. Poleciałem tam helikopterem, który mamy na pokładzie, i w drodze powrotnej zobaczyłem wasz obóz. Urządziłem wam powietrzne zwiedzanie wyspy na koszt naszej firmy, ale przespaliście całą wycieczkę- dodał z udawanym rozczarowaniem.

– Przepraszam – mruknęła Sarah. – Chyba jestem panu winna podziękowania, panie Pitt.

– Mów mi Dirk.

– Dobrze, Dirk – odrzekła z uśmiechem. Poczuła dziwne podniecenie, kiedy wymówiła jego imię. – Co z ludźmi ze Straży Przybrzeżnej?

Dirk spochmurniał.

– Niestety nie zdążyliśmy na czas. Znaleźliśmy dwóch mężczyzn i psa. Już nie żyli.

Sarze przeszły ciarki po plecach. Dwaj martwi ludzie. Ona i jej towarzysze też omal nie umarli.

– Co się stało, na Boga? – zapytała wstrząśnięta.

– Nie jesteśmy pewni. Nasz lekarz okrętowy robi badania, ale pewnie się domyślasz, że ma ograniczone możliwości. W powietrzu unosiły się jakieś opary lub toksyna – tak przynajmniej uważała załoga stacji. Polecieliśmy tam w maskach gazowych, więc nic nam się nie stało. Zabraliśmy ze sobą białe myszki z naszego laboratorium na statku i one też przeżyły. Nie miały żadnych widocznych objawów skażenia. Cokolwiek to było, musiało się rozwiać, zanim wylądowaliśmy w stacji Straży Przybrzeżnej. Ty i twój zespół byliście za daleko od źródła, żeby poważnie ucierpieć. Prawdopodobnie nie wchłonęliście pełnej dawki tej substancji.

Sarah milczała. Chciała zasnąć i obudzić się ze świadomością, że to był tylko zły sen.

– Przyślę tu lekarza, żeby cię zbadał, a potem spróbuj się zdrzemnąć. Gdy się obudzisz, zjemy na kolację kraby – zaproponował z uśmiechem Dirk.

Sarah odwzajemniła uśmiech.

– Chętnie – mruknęła i zapadła w sen.

Kermit Burch stał za sterem i czytał faks, gdy na mostek wszedł Dirk. Kapitan „Deep Endeavora" uniósł głowę znad dokumentu i powiedział:

– Zawiadomiliśmy Straż Przybrzeżną i Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale nikt nie zamierza nic zrobić, dopóki władze lokalne nie złożą oficjalnego raportu. Terenowy inspektor bezpieczeństwa publicznego z Atki może być na wyspie dopiero jutro rano. – Burch parsknął. – Dwaj ludzie nie żyją, a oni traktują to jak wypadek.

– Niewiele mamy – odrzekł Dirk. – Rozmawiałem z Carlem Nashem, naszym specjalistą od skażeń środowiska. Powiedział, że zdarzają się naturalne emisje, na przykład siarki z wulkanów, które mogą być śmiertelne dla ludzi. Duże stężenie zanieczyszczeń przemysłowych też jest niebezpieczne, ale o ile wiem, na Aleutach nie ma żadnych zakładów produkujących chemikalia.