Изменить стиль страницы

Paul wstrzymał oddech.

– To wygląda na ranę od kuli – ocenił.

– Istotnie – zgodził się Ramirez. – Nie przypomina rany od dzidy czy strzały.

Po kilkuminutowej rozmowie z mieszkańcami wioski przetłumaczył ich słowa Troutom.

– Kiedy rzeka przyniosła tę pirogę, łowili ryby. Rozpoznali w niej łódź ludzi-duchów i wystraszyli się. Podpłynęli do niej, bo wydawała się pusta. Gdy w środku zobaczyli trupa, chcieli ją puścić z prądem. Ale się rozmyślili, bo się zlękli, że jego duch powróci i będzie ich prześladował za to, że nie wyprawili mu porządnego pogrzebu. Więc przywieźli go tutaj i zwalili kłopot na moją głowę.

– Dlaczego mieliby się bać tych… ludzi-duchów? – spytała Gamay.

Doktor skubnął koniec gęstego siwego wąsa.

– Chulo, jak nazywają tu plemię, do którego należy zabity, żyją podobno za Wielkim Wodospadem. Tubylcy uważają ich za duchy zrodzone z mgły. Nikt nie wrócił żywy z ich terytorium. – Ramirez wskazał na pirogę. – Jak widzicie, jest to człowiek z krwi i kości, tak jak my.

Sięgnął do pirogi po leżącą przy zabitym skórzaną torbę. Mieszkańcy wioski cofnęli się, jakby były w niej zarazki dżumy. Ramirez porozmawiał po hiszpańsku z jednym Indianinem, a potem tubylcy rozeszli się.

– Boją się zmarłego – wyjaśnił. – Czy pomoże mi pan wciągnąć tę łódź na brzeg? Przekonałem ich, żeby wykopali dół. Nie na ich cmentarzu. Na drugim brzegu rzeki, gdzie i tak nikt nie chodzi. Szaman postawi na grobie nieboszczyka dość totemów, aby powstrzymać go od wycieczek. – Uśmiechnął się. – Bliskość trupa wzmocni jego pozycję. Gdyby nie spełniło się któreś z jego zaklęć, zawsze może powiedzieć, że to wina ducha zmarłego. Łódź puścimy samopas z prądem rzeki, żeby duch podążył za nią.

Paul przyjrzał się fachowo wykonanej pirodze.

– Szkoda zmarnować tak piękny egzemplarz sztuki szkutniczej. Ale spokój jest najważniejszy – powiedział i chwycił za jeden koniec łodzi.

Ciągnąc i pchając, we trójkę niebawem wyciągnęli ją z rzeki na brzeg. Ramirez przykrył zwłoki indiańskim kocem z pirogi i wziął worek zawiązany rzemieniem.

– Może on powie nam coś więcej o tym duchu – rzekł, ruszając w stronę domu. W gabinecie położył worek na długim bibliotecznym stole, rozwiązał rzemienie, ostrożnie go otworzył i zajrzał do środka. – Trzeba uważać – usprawiedliwił się. – Część plemion używa zatrutych strzał i strzałek wystrzeliwanych z dmuchaw. – Z uniesionego worka wysypały się na blat woreczki. Ramirez otworzył jeden, wyłuskał lśniący metalowy krążek i podał go Gamay. – O ile wiem, nim została pani biologiem, studiowała pani archeologię. Co to jest?

Gamay ze zmarszczonymi brwiami obejrzała uważnie płaski, okrągły przedmiot.

– Lustro? – zdziwiła się. – Widocznie próżność nie jest monopolem kobiet.

Paul wziął od niej lustro, odwrócił je, przyjrzał się widniejącym tam znakom i uśmiechnął się.

– Miałem takie, kiedy byłem dzieckiem – powiedział. – To lusterko sygnalizacyjne. Spójrzcie na te kropki i kreski. Przypominają alfabet Morse’a. Widzicie te małe prymitywne postacie? Kod podstawowy. Ten ludzik biegnący w jedną stronę znaczy pewnie “przyjdź”, ten biegnący w drugą “odejdź”, a ten leżący…

– “Stój” – podsunęła Gamay.

– Właśnie. Ci dwaj z dzidami mogą znaczyć “przyłącz się do walki”, a ten mały ze zwierzakiem to “polowanie”. – Paul roześmiał się. – Coś w rodzaju telefonu komórkowego.

– Lepsze – wtrąciła Gamay. – Nie wymaga baterii i nie płaci się za każdą minutę rozmowy.

Paul poprosił Ramireza o otworzenie następnego woreczka.

– Sprzęt wędkarski. Metalowe haczyki, linka z łyka. A to co? – Paul przyjrzał się prymitywnym, metalowym kleszczom. – Pewnie szczypce do wyciągania haczyków.

– Mam coś lepszego – oznajmiła Gamay, opróżniając kolejny woreczek i wyjmując z niego połączone drewniane kółka z otworami wypełnionymi ciemnymi przezroczystymi płytkami. – Okulary przeciwsłoneczne – wyjaśniła, mocując znalezisko na uszach za pomocą pierścieni z łyka.

Ramirez, który, nie chcąc być gorszy od nich, też zaczął myszkować w woreczkach, wydobył piętnastocentymetrowe naczynie z wysuszonej tykwy, wyciągnął szpunt i powąchał.

– Chyba jakieś lekarstwo – orzekł. – Pachnie jak alkohol.

Do naczynia umocowana była miniaturowa czarka i urządzenie z drewnianą korbką z płaskim kamieniem i nieregularnym kółkiem na ruchomej osi. Paul napełnił naczynie płynem, zbliżył do niego ten dziwny przyrząd i zakręcił kółkiem. Posypały się iskry i płyn zapalił się z cichym pyknięciem.

– Voila – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. – To prototyp zapalniczki. Przydatny do rozpalania ogniska.

Dokonali następnych ciekawych odkryć. W ziołach z jednego woreczka Ramirez rozpoznał rośliny lecznicze. Kilka z nich widział po raz pierwszy. W innym był wąski, płaski kawałek metalu, który po włożeniu do szklanki z wodą jednym końcem wskazał północ. Znaleźli też bambusowy cylinder, w którym osadzono szklane soczewki, dające ośmiokrotne powiększenie, oraz składany nóż, chowany w wąskim drewnianym futerale. Na koniec odkryli krótki łuk, wykonany z kawałków metalu, połączonych ze sobą na wzór resoru samochodowego, wygiętych tak, by zapewnić najsilniejszy naciąg. Za cięciwę służył cienki metalowy kabel. Nie była więc to bynajmniej prymitywna broń, jakiej można by się spodziewać w dżungli. Ramirez przesunął dłonią po wypolerowanym metalu.

– Niebywałe – powiedział. – Pierwszy raz widzę coś takiego. Łuki Indian z tej wioski to zwykłe kije z prymitywnymi cięciwami.

– Jak się nauczył wytwarzać takie rzeczy! – spytał Paul, drapiąc się w głowę.

– Zdumiewające są nie tylko te przedmioty, ale i materiały, z których je zrobiono – wtrąciła Gamay. – Skąd się tutaj wzięły?

Stali w milczeniu wokół stołu.

– Istnieje ważniejsze pytanie – rzekł trzeźwo Ramirez. – Kto go zabił?

– Oczywiście – przyznała Gamay. – Zapomnieliśmy, że przedmioty te należą do zabitego człowieka.

– Podejrzewa pan, kto go mógł zabić? – spytał Paul.

– Kłusownicy. Może drwale i wypalacze dżungli. A ostatnio pojawili się zbieracze cennych roślin leczniczych. Ci zabiją każdego, kto im wejdzie w drogę.

– Komu mógł zagrażać samotny Indianin? – spytała Gamay.

Ramirez wzruszył ramionami.

– Śledztwo w sprawie morderstwa należy zacząć od oględzin zwłok – dodała.

– Gdzie to słyszałaś? – spytał Paul.

– Pewnie przeczytałam w jakimś kryminale.

– No to przyjrzyjmy się mu.

Wrócili nad rzekę i odsłonili zwłoki. Paul przekręcił zabitego na brzuch. Mniejsza rana wlotowa wskazywała, że strzelono mu w plecy. Trout ostrożnie zdjął z szyi Indianina rzeźbiony wisior. Przedstawiał skrzydlatą kobietę z rękami wyciągniętymi przed siebie tak, jakby lała z nich wodę. Podał go Gamay. Skrzydlata postać skojarzyła się jej z egipskimi płaskorzeźbami przedstawiającymi zmartwychwstanie Ozyrysa.

Paul przyjrzał się dokładniej czerwonawym pręgom na ramionach zabitego.

– Zdaje się, że go wychłostano – powiedział i przekręcił ciało z powrotem na plecy. – Spójrzcie na tę dziwną szramę. – Wskazał bladą cienką kreskę na podbrzuszu Indianina. – Nie do wiary, ale wygląda to na bliznę po wyciętym wyrostku.

Z drugiego brzegu rzeki nadpłynęły dwie pirogi. Szaman, z głową przystrój ona wspaniałym pióropuszem, oznajmił, że grób jest gotowy. Trout przykrył zwłoki kocem i wraz z Gamay sterującą pontonem przeholował biało-niebieską pirogę na drugi brzeg. Trout z Ramirezem przenieśli zwłoki sto metrów dalej i pogrzebali je w płytkiej mogile w dżungli. Szaman otoczył grób czymś, co wyglądało jak kości drobiu, i ostrzegł zgromadzonych, że miejsce to jest odtąd tabu. Na koniec puścili pustą pirogę z prądem rzeki.

– Daleko dopłynie? – zapytał Paul patrząc, jak błękitno-biała łódź rusza wolno w swą ostatnią podróż.

– Kawałek stąd są bystrzyny. Jeżeli nie rozbije się na skałach lub nie utkwi w zielsku, to dopłynie do morza.

– Ave atque vale! – rzekł Paul Trout, przytaczając starą rzymską sentencję, wypowiadaną na pożegnanie ze zmarłym. – Witaj i żegnaj.