Изменить стиль страницы

– Nie polegaj za bardzo na swojej sile przekonywania. Sam bym zaproponował bliższe zbadanie sprawy, gdybyś tego nie zrobiła. Nie można dopuścić, żeby to morderstwo uszło komuś płazem.

– Też tak uważam. Masz jakiś pomysł, od czego zacząć?

– Mam. Wracając do twojego pierwszego pytania: zawahałem się, bo Ramirez mnie zaskoczył. Nie wspomniał wcześniej o tej łodzi. Kazał nam wierzyć, że korzysta z piróg. Czy pamiętasz te jego zachwyty, jak wspaniały jest nasz pontonik z motorkiem? Powęszyłem tu któregoś dnia i w szopie odkryłem ślizgacz.

Gamay podparła się na łokciu.

– Ślizgacz?! Dlaczego nic nie powiedział?

– To chyba oczywiste. Nie chciał, byśmy o nim wiedzieli. Myślę, że nasz doktor Ramirez nie jest aż tak prostolinijny, jak się wydaje.

– Też tak uważam. Myślę, że nie był szczery, powierzając nam, fajtłapowatym naukowcom, tak niebezpieczne zadanie. Widać usłyszał od nas wystarczająco dużo o ekipie do zadań specjalnych, by się zorientować, co robimy, kiedy nie liczymy delfinów rzecznych. Pewnie chce wciągnąć w tę sprawę NUMA.

– Zrobiliśmy dokładnie to, czego chciał, choć nie bardzo rozumiem, po co mu te makiawelskie chwyty.

– A ja się domyślam – odparła Gamay. – Wspomniał o naukowcach z uniwersytetu, występujących w roli policji biologicznej. A ponieważ jest uniwersyteckim naukowcem, dał nam do zrozumienia, że też do niej należy.

– Zauważyłem. – Paul wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. – A zatem podejrzewasz, że jest z policji biologicznej i udaje botanika?

– To by się trzymało kupy. – Gamay urwała, zamyślona. – Przyznaję, że do zbadania tej sprawy zachęca mnie zawartość woreczków, które znaleźliśmy przy tym Chulo. Intryguje mnie, w jaki sposób zacofany Indianin wszedł w posiadanie tak nowoczesnych zabawek.

Usłyszała obok siebie cichy, równy oddech. Paul znów zrobił użytek ze swojego słynnego daru zasypiania na komendę. Gamay pokręciła głową, podciągnęła wyżej koc i również zasnęła. Mieli wstać równo ze słońcem, a wszystko wskazywało, że czeka ich długi dzień.

6

Meksykański celnik wychylił się i przyjrzał dwóm mężczyznom w podniszczonych szortach, koszulkach, okularach przeciwsłonecznych i baseballówkach ze znakiem firmowym sklepu z przynętami, siedzącym w białym fordzie pikapie.

– Powód wizyty? – zwrócił się do krzepkiego kierowcy.

Mężczyzna wskazał kciukiem za siebie na wędki i skrzynki ze sprzętem wędkarskim.

– Jedziemy na ryby – odparł.

– Z chęcią pojechałbym z wami – rzekł z uśmiechem celnik i gestem zaprosił ich, by wjechali do Tijuany.

– Nie mogliśmy pokazać naszych legitymacji NUMA? – spytał z siedzenia dla pasażera Zavala, gdy ruszyli.

Austin uśmiechnął się.

– Tak jest zabawniej – odparł.

– Na szczęście wyglądamy zbyt porządnie, by wzięto nas za terrorystów czy handlarzy narkotyków.

– Wolę myśleć, że jesteśmy mistrzami kamuflażu. – Austin spojrzał na kolegę i pokręcił głową. – Mam nadzieję, że zabrałeś amerykański paszport. Nie chciałbym, żebyś utknął w Meksyku.

– Dla Zavalów przekradanie się przez granicę to nie pierwszyzna.

W latach sześćdziesiątych rodzice Zavali opuścili rodzinne miasto Morales w Meksyku, gdzie się wychowali, i przeprawili się przez Rio Grande. Matka Joego była wtedy w siódmym miesiącu ciąży i chciała rozpocząć nowe życie. Jose urodził się w Santa Fe, w Nowym Meksyku, bo tam dotarli Zavalowie. Dzięki swoim stolarsko-drzeworytniczym talentom jego ojciec zdobył bogatą klientelę, budującą tam sobie eleganckie domy. Ci sami wpływowi ludzie dopomogli Zavali seniorowi w otrzymaniu zielonej karty, a później amerykańskiego obywatelstwa.

Ponieważ samochodów z wypożyczalni nie wolno było zabierać do Meksyku, Kurt i Joe pożyczyli swojego forda od ekipy technicznej “Czerwonego atramentu”. Z hotelu w San Diego wyruszyli na południe, przejeżdżając przez stanowiące mieszankę dwóch kultur, ni to amerykańskie, ni to meksykańskie, graniczne miasto Chula Vista, a po wjeździe do Meksyku skrajem chaotycznie rozrzuconych slumsów Tijuany dotarli do MEX l, ciągnącej się przez cały półwysep Baja California autostrady Carretera Transpeninsula. Za pełnym sklepów z pamiątkami, moteli i budek z tacos El Rosarito jarmarczno-tandetna zabudowa zaczęła rzednąć i niebawem po obu stronach drogi pojawiły się pola uprawne, w oddali po lewej nagie wzgórza, a za zakrętem szmaragdowa Zatoka Wszystkich Świętych – Todos Los Santos. Godzinę po opuszczeniu Tijuany zrobili sobie postój w Ensenadzie.

Austin znał to żyjące z turystyki i rybołówstwa miasto z czasów, gdy uczestniczył w regatach Newport-Ensenada. Nieformalnie zakończyły się one w tawernie Hussonga, podłej starej spelunce z podłogą posypaną trocinami. Zanim nowa autostrada sprowadziła tu turystów z dolarami, stan Baja California Norte był najprawdziwszym pograniczem. W swoich najlepszych latach tawerna ściągała barwne miejscowe postacie i typy – marynarzy, rybaków i kierowców rajdowych. W owym czasie Ensenada była ostatnim przyczółkiem cywilizacji przed La Paz. Tawerna Hussonga należała do tych legendarnych knajp, takich jak Foxy na Wyspach Dziewiczych czy Kapitan Tony w Key West, które odwiedzali wszyscy. Kiedy do niej weszli, Austin ujrzał kilku zdziadziałych ochlapusów, być może pamiętających stare dobre dni, gdy tequila płynęła rzeką, a policja jeździła tam i z powrotem między tawerną a miejscowym kryminałem.

Usiedli przy stole i zamówili huevos rancheros.

– Nie ma to jak proste chłopskie żarcie! – rzekł Zavala, delektując się jajecznicą z ostrym sosem salsa.

Austin przyglądał się smutnemu pyskowi łosia, którego łeb wisiał nad barem od niepamiętnych czasów. Wciąż zadając sobie pytanie, jakim cudem łoś trafił do Meksyku, powrócił do mapy półwyspu, rozłożonej na stole obok satelitarnego zdjęcia, pokazującego temperaturę wody.

– Tam jedziemy – powiedział, wskazując mapę. – Nienormalna temperatura pojawiła się w pobliżu tej zatoczki.

Jego partner z błogim uśmiechem przełknął jajecznicę i otworzył przewodnik po Meksyku.

– Piszą tu, że ballena gris, wale szare, przebywają od grudnia do marca, przy Baja California odbywając gody i rodząc potomstwo. Waga tych wielorybów dochodzi do dwudziestu pięciu ton, a mierzą od trzech do piętnastu metrów. Podczas godów jeden samiec utrzymuje samicę w stosownej pozycji, podczas gdy drugi… – Zavala mrugnął. – Opuszczę ten fragment. Wielorybnicy omal ich nie wytępili, ale w 1947 roku wale szare uznano za gatunek zagrożony. – Przerwał czytanie. – O coś cię zapytam. Wiem, że szanujesz wszystko, co pływa w morzu, ale nigdy bym nie przypuszczał, że jesteś miłośnikiem wielorybów. Skąd u ciebie to zainteresowanie? Czemu nie zostawisz tej sprawy Agencji Ochrony Środowiska lub Służbie Ochrony Dzikich Zwierząt?

– Bo chcę wiedzieć, co zapoczątkowało łańcuch wypadków, które doprowadziły do zatopienia łodzi mojego taty. Jest też inny powód, którego nie potrafię sprecyzować. – W spojrzeniu Austina pojawiła się zaduma. – To tak jak podczas nurkowania. Płyniesz, niby wszystko w porządku, aż tu nagle jeżą ci się włosy na głowie, masz bardzo niemiłe uczucie, że nie jesteś sam, że ktoś cię obserwuje.

– Znam to – rzekł w zamyśleniu Zavala. – Na tym jednak zwykle się nie kończy. Wyobrażam sobie, że za plecami mam największego, najbardziej wygłodniałego rekina w oceanie, który się zastanawia, od jak dawna nie miał w pysku prawdziwie meksykańskiej przekąski. – Przełknął następną porcję jajecznicy. – Ale kiedy się rozglądam, nie widzę nic oprócz łypiącego na mnie spode łba byczka rozmiarów palca.

– Morze spowija tajemnica – rzekł Austin, patrząc nieobecnym wzrokiem.

– Co to za zagadkowe słowa?

– Cytat z Conrada: “Morze pozostaje niezmienne, a jego poczynania, cokolwiek o nim mówią, spowija tajemnica”. – Austin postukał palcem w mapę. – Wieloryby giną codziennie. Część z przyczyn naturalnych. Inne zaplątują się w sieci i zdychają z głodu, padają pastwą statków albo zanieczyszczeń, bo niektórzy traktują morze jak wysypisko trujących odpadów. – Urwał. – Ale tej sprawy nie da się zaliczyć do tych kategorii. W przyrodzie nawet bez ingerencji ludzi nigdy nie ma ładu, ale też nigdy nie ma całkowitego chaosu. To taka improwizacja, jak w dobrym zespole jazzowym.