— Czy nie tego właśnie chcesz? Być maszynistą?
— Tak… — przytakuje Sei łamiącym się głosem. — Ale chcę także być Sei. November wciąga powietrze głęboko do płuc; jest rzadkie i trawiastosłodkie.
— Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś. W prawdziwym świecie. Powiedz mi, gdzie jesteś.
Cisza trwa długo. November widzi, jak spod maski skapują łzy.
— Kioto. Jestem w Kioto.
— Mogłabyś przylecieć do Rzymu? Jak myślisz? Mogłabyś?
Sei kręci głową.
— Nie mam pieniędzy. Od tygodni nie byłam w pracy. Nie dam rady.
— Dobrze, Sei, nic nie szkodzi. My do ciebie przyjedziemy. Powiedz tylko, gdzie cię można znaleźć. W Kioto. Musisz mi to powiedzieć teraz, bo tam, po drugiej stronie, nie znam japońskiego i będzie nam trudniej.
— Ale jacy „my”?
— Mężczyzna z kluczami. Mężczyzna w okularach. I ja, ze śladem po użądleniu. Byliśmy z tobą w saloniku kobiety-żaby. Najpierw razem weszliśmy w ciemność, a teraz robimy to ponownie, żeby cię odnaleźć. Jeżeli ty nie możesz do nas przyjść, my przyjdziemy po ciebie i cię zabierzemy. Wyprowadzimy cię na słońce. Obiecuję.
Znowu robi się cicho. Sei zaczyna się trząść.
— Jest taka świątynia… — mówi w końcu. — Ma pomarańczowe bramy, mnóstwo bram. Pod miastem. Fushimi Inari, tak się nazywa. Spotkajmy się w pawilonie. Będę tam codziennie o zachodzie słońca, dopóki nie przyjdziesz.
Sei wyjmuje zza pazuchy olbrzymią, nasiąkniętą wodą księgę. Otwiera ją w miejscu założonym pasmem wodorostów i zaczyna czytać. Wszystkie strony księgi są puste.
Dwa
Rzeczy, które są łaski pełne
Mężczyzna z Nowego Jorku przyjechał we wtorek. Nerezza zamknęła się w sypialni, trzasnąwszy drzwiami; nie chciała na niego patrzeć. Był taki chudy, że November mogłaby bez trudu objąć palcami jego nadgarstek. Miał naturalne rumieńce i błyszczące oczy i kiedyś musiał być przystojny. Przyjęli go z Ludovikiem w drzwiach i zapadła długa, paskudna cisza, kiedy November myślała o tym, że cokolwiek powie do Olega Sadakowa, Ludo nic z jej słów nie zrozumie. Nie chciała mu tego robić, nie chciała go skazywać na rolę autsajdera, nie po tym, jak obudził się spokojny, promienny — i pozbawiony języka, w zakrwawionej pościeli, bez śladu mięśnia w ustach, jakby nigdy go tam nie było. Nerezza długo na niego patrzyła, a on wytrzymał jej spojrzenie bez zmrużenia oka. November nie chciała wiedzieć, co wyrażało ich milczenie.
Skoro jednak Ludo nie mógł mówić, ona również się nie odezwie. Jej ręce, twarz, całe jej ciało znało ból straty i zamierzała oszczędzić Ludovicowi swojego cierpienia. Zamiast tego objęła ich obu i przez chwilę stali tak nieruchomo, każde z pochyloną głową i rękami luźno zarzuconymi na talie sąsiadów. Ludo przygryzł wargę. Z szorstką czułością pocałował November w czubek głowy, którą złożyła na ramieniu Olega.
Rzeczy, które są pełne łaski, myśli November. Maria. Orchidee. Morze, kiedy jest spokojne. Mróz, ruiny, dziewictwo. My. My. My jesteśmy jej tak pełni, że aż lśnimy.
Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, co robi, tak nieuchronny był ten ruch. Zaprowadziła ich przed długą, twardą kanapę, gdzie obaj opadli na nią, wyczerpani i przepełnieni żądzą. Oleg całował ją lekko, niepewnie, z wahaniem. Ludo ją objął i pogłaskał po karku; jego pożądanie już na nią napierało. Pocałowała Olega natarczywie, jakby mogła tchnąć w niego modlitwy, i z jego ust wyrwał się krzyk rozpoznania i spazmatycznej radości. Wyszeptał jej imię. Jego szczęście — z odnalezienia jej i z sakramentalnej czci, z jaką wymawiał jej imię — było trudne do zniesienia.
Chciała być tą odważną, tą śmiałą, chociaż nie była w tym za dobra. Nie radziła sobie z paskami, z ułożeniem ciała, próbując otworzyć się dla nich obu jednocześnie. Olega wzięła do ust — jego członek był cienki, twardy i gorący jak reszta jego ciała. Kiedy Ludo wszedł w nią od tyłu, zamknęła oczy, kołysząc się w przód i w tył, pomiędzy nimi, z nimi, na nich i wokół nich. Przyszło jej do głowy, że ktoś mógłby to uznać za wstrętne, brudne, zdzirowate. Tak: zdzira. Podobało jej się to słowo, brzmiało jakby ktoś nim rzucił. Dla niej jednak było to coś głębokiego, taki zamknięty obwód. Nie musiała tego widzieć, żeby wiedzieć, że Ludo i Oleg złapali się za ręce ponad jej ciałem. Tak jak wiedziała, że będą jeszcze mieli czas dla siebie w małych pokoikach tego domu, wszyscy będą mieli czas dla siebie przed Japonią i czekającą ich tam nieskończoną procesją pomarańczowych bram.
Oleg znów wykrzyczał jej imię, Ludo wyjęczał jego okaleczoną, bezjęzykową, złożoną z samych samogłosek wersję, i to ich parzenie się, to potrojenie stało się orgią nadawania nazw, pierwotną, atawistyczną, jakby byli mieszkańcami raju, na których gwiazdy, chleb i sól czekają, żeby je ponazywali, ponadawali im etykietki i umieścili je na właściwych miejscach.
W środku Palimpsestu zieje dziura.
W środku Palimpsestu — czyli w środku mnie. Z pewnością już się domyśliliście, kto mówił. Kto zawsze mówi.
Dziura mi nie przeszkadza. Jest jak ciemiączko, w którym schodzą się kości czaszki, chociaż nie bardzo do siebie pasują, nie do końca — a zarazem pasują wystarczająco. Albumina wpływa do niej, a po drugiej stronie świata jest kamień, który płacze białymi łzami. Rzeka jest na tyle gęsta, a zielsko na tyle krnąbrne, że wokół dziury dawno powstała regularna delta rzeczna, a w niej miasto, właściwie miasteczko, ukryte, tajemne miejsce w wielkim mieście o wielu nazwach.
Moi chłopcy są już blisko. Bramy ich zwęszyły. Pozwoliłem im trochę oszukać: odgarnąłem cienie jak zasłonę, żeby mogli się spotkać wcześniej niż powinni, zanim spotkają dziewczynę z brzegiem rzeki na policzku. Tak bardzo chciałem ich zobaczyć razem, jak postaci na scenie w teatrze; nie mogłem się doczekać czwartego aktu. Wybaczysz mi? Nawet ja pragnę rozgrzeszenia. Nawet ja.
Jest tu mały port, w którym cumują łódki. Wszystkie istoty niebędące rybami potrzebują łodzi. Ja również nie jestem rybą. Tuzinem oczu patrzę, jak przywiązują łódkę do pomostu i wychodzą na porośnięty wysoką trawą ląd delty. Jesteście na miejscu, chłopcy. Od tej pory wszystko będzie dobrze, obiecuję. Zaopiekuję się wami. Zawsze się przecież opiekowałem, nieprawdaż?
Ludovico pomaga Olegowi wygramolić się na plażę. Obserwują ich mężczyźni i kobiety o długich cudacznych włosach zaplecionych w warkocze, które sterczą im w górę i na boki jak druty. Mają gładkie twarze i usiane gwiazdami ubrania. Nie poruszają się, tylko patrzą. Przy plaży stoją domki z okrągłymi oknami i szerokimi trawnikami, zebrane w skupiska, jak grzyby. W ogródkach rosną truskawki i długie, grube ogórki. Miłe miejsce. Światło gwiazd migocze na kominach buchających szałwiowym dymem. Albumina z łoskotem znika w otworze ziejącym w ziemi kawałek dalej. Na skraju jej śnieżnobiałego wodospadu kręcą się trzy nieduże młyńskie koła.
Oleg podchodzi do pierwszego z brzegu mężczyzny, który jest niski, wąsaty, zaokrąglony i wygląda dość sympatycznie. Z kieszeni zwisa mu zapomniany łańcuszek od zegarka.
— Gdzie jest Ludmiła?
Wąsy życzliwego jegomościa zwisają.
— Pomyślmy… Co byś wolał? Mogę udać, że nie mam zielonego pojęcia, przywitać was w Signe-de-Renvoi, poczęstować hojną porcją botwiny i smażonych koii nalać wam wina, po którym uwierzycie w Boga. Spędzimy miło wieczór, a potem ruszycie w dalszą drogę, dokądkolwiek prowadzi. Mogę również powiedzieć, że jest w tamtym domu i od tygodni cię opłakuje, a wtedy ty pobiegniesz tam, zanim skończę mówić, i nikt nie dostanie botwiny…
Oleg już biegnie, odprowadzany śmiechem wąsacza. Ludo próbuje mu dotrzymać kroku, ale Oleg wcale go tam nie chce — ona jest jego siostrą i drzwi małego domku zatrzaskują się (z nader satysfakcjonującym hukiem) tuż przed twarzą zaskoczonego Ludovica.