Изменить стиль страницы

Nie, poprawia się w myślach. Jest zwyczajną, ludzką kobietą. Jest pustelniczką, która przykuła się sama do siebie jak do skały. Kiedy na nią patrzyłem, mimo tych wszystkich jej sińców nie mogłem sobie przypomnieć imienia żony.

Okazuje się jednak, że te słowa nie chcą mu przejść przez gardło, nie potrafi ich powiedzieć młodemu mężczyźnie o twarzy aż nabrzmiałej z bólu, tak jak nie potrafił powiedzieć November, że przypomina mu koziorożca lub pustelniczkę. Dlatego, milcząc (co wcale nie jest trudne), płynie na południe. O każdej pełnej godzinie klęka przy Olegu i szepcze mu do ucha:

— Via Manin Daniele 50.

Oleg zaczyna kiwać głową na te słowa. Ludovico uznaje to za swój triumf. Kiedy mijają wysokie urwiska, nawet nie próbuje zgadywać, co się tu w przeszłości wydarzyło — w porcie lub na samych urwiskach. Okolica ma taki miły, bukoliczny urok.

My jednak wiemy — i doceniamy — co takiego zdarzyło się w tym miejscu, że dziś ci dwaj mogą tędy przepłynąć.

* * *

Śluzę numer 19, za którą Albumina nurkuje ku środkowi miasta, najczęściej obsługuje stary, znudzony żeglarz, który dłubie sobie fiszbinem w zębach i potajemnie układa szanty o pięknie lądu, oraniu ziemi i pieczeniu chleba. Operatorzy śluzy mają dla siebie małą sterownię, kantorek, w którym trzymają bazylię w doniczce (dla zapachu) i białego kota (dla towarzystwa); możliwe, że bazylia i kot są wspólne dla wszystkich operatorów, ale nie ma co do tego pewności. Pulpit śluzy — wypolerowany do połysku blok wiśniowego drewna z mosiężnymi okuciami — cały lśni. Dzisiaj jednak nie obsługuje jej stary, brodaty żeglarz żujący liście bazylii, lecz kobieta z głową rekina, której towarzyszą bezimienni mężczyźni, wykonujący wyznaczone przez nią bezimienne zadania. Za ich plecami stoi kobieta zwłosami jak skóra węgorza. Wpatruje się w swoje buty. Zrobiła to, co uważała za słuszne. Nie powinniśmy mieć do niej pretensji.

* * *

Ludo pociąga za gruby czerwony sznur, żeby zawiadomić obsługę śluzy o swoim przybyciu, i przeciągły basowy dźwięk rogu wibruje mu w zębach. Oleg zerka za burtę, mrużąc oczy w gęstym deszczu. Śmietanka Albuminy wycieka ze śluzy i ich mała łódeczka obniża się powoli do poziomu sterowni.

— Dziękuję — mówi Oleg. Deszcz trochę go obmył i orzeźwił, wyostrzył mu zmysły. — Ona nie jest twoją siostrą. Wiem, że nie musisz tego robić. — Patrzy na swoje ręce. — Nie jest również moją siostrą, zdaję sobie z tego sprawę… Naprawdę. Ale nawet jej kopia jest lepsza od świata, w którym w ogóle jej nie ma.

— Możesz mi nie wierzyć, ale naprawdę wiem, co masz na myśli, bracie. — Ludo uśmiecha się słabo. Woda ścieka z jego włosów, okularów, z daszku nad pokładem.

— To na pewno pomoże? Że pojadę do Rzymu?

— Tak sądzę.

Oleg marszczy brwi, patrząc na obniżający się poziom rzeki.

— A jeśli ktoś odmówi, jeśli jedna osoba uzna, że to miejsce nie jest żadnym rajem podanym nasrebrnej tacy, to nikt nie będzie mógł przejść, tak? Jeżeli ktoś co noc łyka pigułki, żeby nie śnić, trojgu innym ludziom przepada przez niego bilet wstępu. Tracą wszystko, czego pragnęły.

— Nikt nie odmawia, Oleg.

— Masz pojęcie, co to może zrobić z człowiekiem? Świadomość, że nie pozwala trojgu innym spełnić przenikających ich do szpiku kości marzeń?

Oleg zakrywa usta i kręci głową, ale Ludo nie uczestniczy w jego prywatnym objawieniu, nie ma prawa rozumieć, o co mu chodzi.

Grzmi drugi róg i potężne, poszczerbione mury śluzy wznoszą się nad nimi, marmur i kwarc, wiekowe jak bursztyn. Dryfują w stronę sterowni i nadchodzi taka chwila, króciutka, w której Ludovicowi wydaje się, że za intensywnie zieloną bazylią mignął jakiś cień — cień spłaszczonego ciemnego łba miotającego się za szybą. Ale to nic takiego, na pewno nic, czym powinien się przejąć. Nic mu się tu nie może stać.

Dziób łodzi eksploduje deszczem odłamków.

Ludo i Oleg zataczają się od impetu wybuchu, który strzaskał okno sterowni. W deszczu widać otoczoną sługami kobietę z głową rekina: oślizła szara skóra łuszczy się na rybim łbie, zęby są pożółkłe ze starości i zaniedbania, pozbawione źrenic ślepia wyczerpane i dzikie. Jest ubrana w brunatne łachmany — przeżarte przez mole strzępy generalskiego munduru. Celowała do Ludovica i Olega z kretyńskiego staroświeckiego garłacza z błyszczącą, dzwonowato rozszerzoną lufą. Jeden z jej muskularnych pomagierów właśnie go przeładowuje.

Za nią stoi Nerezza.

Ludo wybałusza z niedowierzaniem oczy. Nie rozumie, co się dzieje.

Nerezza nie chce na niego patrzeć, nie odrywa wzroku od kobiety-rekina, a kiedy coś mamrocze, deszcz tratuje jej słowa — Ludo jednak czyta z ruchu warg: „Nie zasługujesz”.

Dwóch mięśniaków, brodząc w wodzie, przyciąga łódź w pobliże sterowni, gdzie cumują ją do niedużego pomostu. Wywlekają Ludovica i Olega na ląd. Kobieta z głową rekina milczy. Patrzy na drzwi zrobione z wyrzuconego przez morze sfatygowanego drewna i z satysfakcją kiwa głową.

— Jak możesz mi to robić, Nerezzo? Chcesz zobaczyć, jak spuszczą z nas krew? Cieszysz się, że będę drugim Radosławem?

Pięść trafia Ludovica prosto w szczękę.

— Nie odzywaj się do niej! — warczy jeden z mężczyzn.

Ludo długo nie może skupić wzroku, a kiedy w końcu mu się to udaje, widzi szeroką twarz, siną z wściekłości, z pasemkiem piegów na nosie. Drugi z mężczyzn nie ma ucha.

— Jeśli koniecznie chcesz coś powiedzieć, zwracaj się do Ululiro — powarkuje Piegus. — Tylko z szacunkiem, kurwa!

— Co się dzieje? — pyta Oleg. Jest roztrzęsiony, nic nie pojmuje, przenosi bezradnie wzrok z Nerezzy na Ululiro i Ludovica. — Co oni robią?

— To Dwornicy — wyjaśnia ze złością Ludo. — Czyściciele ulic. Poderżną nam gardła na progu drzwi, ponieważ jesteśmy imigrantami. Oleg porusza bezgłośnie żuchwą.

— Ładne określenie na mafię — mówi w końcu.

Ludo chrząka z aprobatą.

— Dla nich to rodzaj magii, która ma nam uniemożliwić wstęp do miasta. A może nie? Może po prostu świetnie się przy tym bawią?

Bezuchego nie interesują takie subtelności. Rzuca Olega na podłogę, uderza jego czołem o futrynę i zadziera mu głowę do góry, odsłaniając gardło. Piegus wyciąga długi, zakrzywiony nóż i spogląda pytająco na Ululiro, która jednak stoi nieruchomo i obserwuje Ludovica. I milczy.

Jest taka sama jak tamci w kościele, uświadamia sobie Ludo. Weteranka. Walczyła na wojnie. I przegrała, sądząc po tym, jak wygląda. No, niezupełnie… Dla niej wojna wcale się nie skończyła. Trwa tu i teraz.

— Nosisz mundur… — zagaja Ludovico, świadom, że jego życie zawisło pomiędzy nimi jak muślinowa zasłona. — Byłaś żołnierzem?

Ululiro kiwa głową.

— I to nie byle jakim. Byłaś generałem. Wręcz… generałem generałów. Generalissimusem.

Ululiro kiwa głową.

— Na pewno zdajesz sobie sprawę, że to nie ma żadnego znaczenia: jeśli nie my, to będzie ktoś inny. Przybywamy. Pewnego dnia na drogach zaroi się od takich jak my i będziesz musiała patrzeć, jak z ulgą i zachwytem padamy na kolana; jak starzejemy się, płodzimy dzieci, wieszamy szynki w oknach sklepów, regulujemy zegarki wedle serc naszych żon i pijamy kawę w słoneczne popołudnia.

— Generale! — chrypi Piegus. — Za pozwoleniem, najpierw jemu poderżnę gardło, żeby zamknąć mu ten ohydny ryj.

Ululiro ani drgnie. Ludo mówi dalej:

— Przybywamy. Świat się zmienia. Nawet jeśli wszystkie drzwi w Palimpseście spłyną czerwienią, ktoś się w końcu przedostanie. — Parska śmiechem. — Wiesz, co to jest palimpsest, Ululiro? To pergamin, który po zapisaniu został wyskrobany do czysta, żeby można było coś na nim napisać drugi raz. Nie słyszysz nas? Nie słyszysz, jak skrobiemy?

— Ludo… — jęczy Oleg.

Pod przyłożonym do jego skóry ostrzem noża wzbiera kropla krwi, ale Ludo nie słyszy. Przypomina sobie okaleczoną dłoń November, bez palców — to była cena, jaką zapłaciła za bezpieczne przejście.