— Dlaczego w takim razie tyle na nią płacisz?
— Nieprzerwany dopływ nieprzeciętnie uzdolnionych, wręcz genialnych obywateli, niespętanych więzami klasowymi i rodzinnymi, jest w oczywisty sposób korzystny dla miasta. Każde ich nowe pokolenie zmienia świat. Za coś takiego warto płacić.
Przechodzą pod znaczącym spojrzeniem świętego Fulka i trafiają do olbrzymiej jadalni, gdzie stoły są nakryte czarnymi obrusami, od których ostro odcina się biel pustych talerzy. Na widok Casimiry wykładowcy wstają i wygładzają zmarszczki na oficjalnych przepysznych strojach, które w oczach November zlewają się w jedną wielką plamę długich pół, wysokich butów, gorsetów, epoletów i szykownych peleryn. Kobiety mają we włosach pióra kuropatw, mężczyźni — kruków. Dają uczniom znać, żeby i oni wstali. Brauriony są jeszcze niezdarne i trochę się wstydzą swoich nowych twarzy, ale wstają jak jeden mąż i oklaskują Casimirę, swoją mecenaskę, swoją panią.
Casimira — nie jest wcale zachwycona, nie potrzebuje ich aplauzu — prowadzi November do długiej ławki, jakiej można by się spodziewać po klasztornym refektarzu. Młody mężczyzna odsuwa się i je przepuszcza; na jego piękną twarz wypływa rumieniec. Mocno ściska ramię olśniewającej młodej kobiety, która spokojnie taksuje wzrokiem nowych gości i nic a nic się nie rumieni.
— Casimiro… — zagaduje November. Zniża głos, żeby nikt jej podsłuchał, ale dzieci już rozmawiają, śmieją się i przerzucają dowcipami z brodą, które dla niech są całkiem nowe i świeże. — Kiedy znów poczuję się normalnie? Na razie nie mogę się pozbyć wrażenia, że lada chwila wpadnę w przepastną otchłań, a moja krew śpiewa donośnie, tak głośno, jakby nadchodził koniec świata. Tyle głosów, tyle pszczół… Znam imiona ich wszystkich! Jak to możliwe?
Casimira spogląda na nią, szczerze rozradowana. Na jej twarzy maluje się zaskoczenie, siostrzany szacunek i ulga, że w obliczu jej rodaków November nie waha się jej dotknąć: przytula policzek do policzka Casimiry i całuje ją szorstko, jak tylko może pocałować królowa królową. Wokół nich dzieci szczerzą zęby w uśmiechach i gapią się bez skrępowania. Jeszcze się nie nauczyły, że nie wypada się gapić.
— Nigdy, moje biedactwo — mówi Casimira, kiedy się rozdzielają. Ma oczy pełne łez. — Jesteś teraz taka jak ja. Tylko ty jedna. To się już nie zmieni. Będziesz też znała imiona ich dzieci, a także imiona każdego, kogo dotkną albo kogo użądlą; same nie zdążą ci wszystkiego powiedzieć, o wszystkim donieść, sprawić, żebyś była z nich dumna. Bądź ostrożna, bo są delikatne w sposób, w jaki ty i ja delikatne być nie możemy. Masz im królować. To nie byle jakie zadanie. — Ściska rękę November. — Ale teraz ty masz mnie, a ja ciebie. Nigdy już nie będziemy samotne.
Rozlega się donośny dźwięk dzwonu i zostaje podana kolacja: na każdym talerzu ląduje maleńki pieczony czyż, w całości, z łebkiem i z dzióbkiem, z którego sypią się okruchy chleba i kawałki fig. Nauczyciele i uczniowie sięgają po leżące obok talerzy ogromne czarne serwetki. Casimira robi to samo i z chytrym uśmiechem, tak jak oni, narzuca sobie serwetkę na głowę, a potem wszyscy jednym gestem biorą ptaszki z talerzy i w całości pakują je do ust. November z niedowierzaniem patrzy na dwustu biesiadników w czarnych woalkach. Wyglądają jak wiedźmy, modlące się z pochylonymigłowami do światów rozpostartych pod ich stopami.
Kolacja wlecze się niemiłosiernie. Nie ma więcej dań, ale November cały czas słyszy chrupanie ptasich kostek. Nie chce nikomu przynieść wstydu: zakłada woal, łapie czyża za dziób i trzema palcami — tylko tyle jej zostało do błogosławieństw — wkłada go do ust. W pierwszej chwili czuje słodycz: błyszcząca skórka, mięso i glazura, która smakuje jak brandy zmieszana z winem śliwkowym. Jednakże, kiedy zaczyna przeżuwać (powoli i metodycznie, bo czyż wypełnia jej usta w całości), czuje, że pękające organy wewnętrzne są gorzkie, smakują żółcią, rozpaczą i utraconą miłością. Kości drżą, pękają z trzaskiem, ranią wnętrze ust i do tej mieszaniny dołącza smak krwi, słonej jak łzy ronione nad zniszczonym ciałem. Krew łączy się ze szpikiem — i znów pojawia się słodka nuta, słodka jak sama November, która zwycięsko wychodzi ze wszystkich prób i pozostaje sobą.
Teraz rozumie, po co ten czarny woal. Żaden bóg nie powinien widzieć, jak kobieta pożera samą siebie.
W końcu przełyka, podnosi woalkę i ociera krew z warg. Gdzieś w mieście troje wstrząśniętych ludzi łapie się za okrwawione usta. Jadalnia jest pusta, wszyscy zniknęli, została tylko Casimira.
— Gotowa, żeby wrócić do domu? — pyta.
Tak, November jest gotowa.
Kiedy przyjeżdżają, dom chowa się za kolumną, ubrany najpiękniej jak tylko November potrafi sobie to u chłopca wyobrazić — turkusowy jedwab, szeroki biały kołnierzyk, pantofle z różowego aksamitu, sprzączka paska z kości słoniowej, włosy elegancko zaczesane i wypomadowane. Wyszykował się specjalnie dla nich, ale teraz się zawstydził. November przyklęka i wyciąga do niego ręce. Pszczoły w niej tańczą: „Matko, o, matko i żono, zostań z nami, to jest twój dom!”.
Kurczowo trzyma się swojej jaźni; jest w tej chwili taka rozciągnięta… Powinna zrobić spis wszystkich rzeczy, którymi jest, a które nie są nią. W głębi serca pozostaje jednak sobą, November, dzieckiem bibliotekarza i kobiety, która zamiast małej rybki złowiła rekina. Uśmiecha się do chłopca zachęcająco.
Moja sukienka to mój żagiel, przypomina sobie.
Chłopiec pędzi do niej i rzuca się jej na szyję. Casimira przygląda się im jak zadowolona z siebie kokoszka.
— Na pewno już się domyśliłaś, że urodziłam się taka sama, jak dzieci od Świętego Fulka. Nie mogło być inaczej, gdyż nasza rodzina dysponuje większym bogactwem, niż cały Palimpsest byłby sobie w stanie wyobrazić. Przez długi czas adopcja świetnie nam służyła, ale mnie matka nie potrafiła oddać. Bracia i siostry od Fulka nie są odosobnieni w swych talentach. Ich opowieści o tym, jak weszłam w posiadanie mojego domu, są niedorzeczne. W wieku ośmiu lat byłam pusta jak niezapisana karta i matka musiała podnieść moją rękę do kołatki na drzwiach, gdyż nawet tego nie potrafiłam zrobić z własnej woli. Przez tydzień stałam tu, w tym westybulu, nieruchoma i niema, nie jadłam ani się nie poruszałam; nieukształtowane brauriony naprawdę są aż tak głupie. W końcu dom przezwyciężył nieśmiałość i zaopiekował się mną najlepiej jak umiał. Nauczył mnie wszystkich języków, jakie dom może znać, całej matematyki niezbędnej do wybudowania go, tańców tańczonych na jego parkietach i poezji recytowanej w jego salonach. Otrzymałam rzetelne wykształcenie. Nie wiem, jak na to wpadł, ale pewnego dnia zaczął mnie lizać i nadał mi kształt, wykazując się małym języczkiem i wielką cierpliwością.
— Rozmawiałem z innymi domami — wyznaje nieśmiało chłopiec i wtula twarz w rękę Casimiry. — One wiedziały, gdzie się podziewają bogate dzieci, a Święty Fulk, to znaczy szkoła, sam budynek, też wie, jak je przebudzić.
Casimira głaszcze go jak ulubionego kota.
— Przebudziłam się pod jego językiem i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. To się podobno często zdarza. Tak oto tylko ja jedna z mojej rodziny jednocześnie urodziłam się jako Casimira i jako Casimira żyję; mogłam zająć należne mi miejsce w sercu fabryki i przychylić ucha całemu temu drobiazgowi, który wychodzi z moich kadzi i spod pras. Śmiem twierdzić, że jestem lepsza od wszystkich poprzednich Casimir, ponieważ edukował mnie dom, co nauczyło mnie myśleć w tak nieszablonowy sposób, że dziś potrafię tolerować w swoim sercu nawet niezwykłe mrówcze sny.
November zatacza krąg na lśniącym cedrowym parkiecie.
— Jestem ci wdzięczna za tę tajemnicę i za… za pszczoły. Nie rozumiem jednak, po co mi to wszystko opowiadasz.
Casimira przytula swój dom, a on wczepia palce w jej długie zielone włosy. Kiedy znów się odzywa, jej głos brzmi ostro i chrapliwie. November już się nauczyła, co to oznacza: wielka pani nie chce, żeby November wiedziała, jak wiele jej słowa dla niej znaczą.