Изменить стиль страницы

— Przecież to tylko sen! — broni się Oleg. — Zabawiliśmy się, a do rana wszystko zapomnimy.

— Ty nic nie rozumiesz.

Gabriel wzdycha i zapada długie milczenie. Wśród blednących ostatnich gwiazd zrywa się wiatr i na wschodzie pojawia się światło, cytrynowe, chłodne.

— Możesz mi dać nożyce? — prosi w końcu Oleg, uśmiechając się przy tym najpromienniej i najodważniej jak umie.

Gabriel stoi jednak odwrócony plecami i wodzi wzrokiem po dachach sympatycznych domków i nieznanych Olegowi zaułkach. Oddalili się od siebie — dyskretnie, subtelnie, nieodwołalnie. Podaje nożyce (ostrza są dłuższe niż jego nogi), ale nie odwraca się przy tym, a jego palce nie dotykają palców Olega.

Oleg wstaje (niewiele brakuje, żeby przewrócił przy tym gondolę), jedną ręką łapie swojego architekta (który wcale nie jest jego, nie tak naprawdę) i szepcze mu w kark najlepsze przeprosiny, jakie zna:

— Chcę ci opowiedzieć pewną historię. Będzie krótka, obiecuję. I o miłości. W krainie umarłych chłopiec przejechany przez czarny samochód zakochał się w księżnej cholery, która miała jaskrawożółtą sukienkę, żółte włosy i błyszczące żółte trzewiki…

Ale Gabriel nie słucha. Jego otulone płaszczem plecy są sztywne, spięte. Posmutniały Oleg tnie nożycami z brązu półpłynną powierzchnię ulicy pod łodzią. Przerażone nici wyślizgują się ze szwów na ramionach, guziki furkoczą w powietrzu, a on zerka głębiej, lecz widzi tam tylko kolejne rękawy i mgłę, ale jest teraz jednocześnie pływakiem i ślusarzem i wie, jak przeciskać się przez szpary zbyt wąskie dla innych. Nie może zostać we wraku dezaprobaty Gabriela, a noc i tak dobiega już końca. Bierze głęboki wdech i nurkuje, wystawiając nożyce przed siebie. Spada i spada, bardzo daleko.

* * *

Na dworcu kolejowym kobieta o niebieskich włosach odczuwa nagłe zawroty głowy. Na wyłożonej cedrowym drewnem ulicy pszczelarka w długiej sukni kicha, gdy wełna wypełnia jej nos.

* * *

Pod ulicą z płaszczy płynie rzeka. Ma mleczny kolor. Toczy leniwe, powłóczyste fale gęstej śmietanki i zwarzonego mleka. Nad nią, w górze, rozpościera się flanelowe niebo i długi tunel o ceglanym sklepieniu, zarośnięty złocistym mchem i sflaczałymi, półprzezroczystymi grzybami, oślizłymi i srebrnymi jak mięso ostryg. W paru miejscach strop się zapadł; przez jeden z tych otworów Oleg wpadł do środka.

Idzie brzegiem rzeki po kruszącym się gzymsie ozdobionym rzeźbami lamentujących twarzy, których łzy zasilają rzekę. Mają wykrzywione usta i błagalnie patrzące oczy; mija je obojętnie. Kuleje, co go niepokoi, bo przecież w snach człowiek powinien lądować bezboleśnie jak westchnienie, prawda?

Napotyka ławkę — jedną z tych, które zawsze, gdziekolwiek się je widzi, wyglądają tak, jakby powinny stać w Paryżu, z widokiem na Sekwanę. Siedząca na niej kobieta w długiej sukni patrzy na trzepoczące w podmuchu powietrza grzyby. Oleg zbliża się i widzi, że suknia ma intensywnie granatowy kolor, jest usiana srebrnymi gwiazdami i bardzo elegancka; jej turniura ma rozmiary bębna sporej kopuły. Włosy kobiety są swobodnie rozpuszczone, mysie, bardzo podobne do jego włosów i przetykane śniegiem, mimo że śnieg nie pada przecież pod ziemią. Kiedy kobieta odwraca się ku niemu, Oleg jęczy. Grzyby dygoczą.

— Tęskniłam za tobą, Oleżka — mówi jego siostra i wyciąga ku niemu długie ręce.

Cztery

Archipelag

Lucia zniknęła.

Ludovico siedział nagi w swoim przedpokoju, po turecku, jakby czekał na spowiedź. Etymologiaepłynęła wokół niego po ścianach — rozsypane przez Lucię okruchy, które padły łupem kruków, a on stał się zabłąkanym w lesie dzieckiem. Dotykał ich; muskał rowki w farbie, miejsca, w których była, których dotykały jej palce. Gdyby zamknął oczy, mógłby zatracić się w powietrzu, które niegdyś ją otulało, albo wstrzymać oddech i znów znaleźć się w niej, w jej ciasnym, gorącym wnętrzu… Tam stała, myła włosy w tej umywalce, pisała po tej ścianie, jadła pieczonego kurczaka przy tym stole. Nie było w domu pomieszczenia, w którym jej by nie było; echo jej obecności wisiało w powietrzu jak suszące się arkusze papieru. Nie było miejsca, które nie ropiałoby jej brakiem; którego nie otaczałyby świetliste aureole jej niegdysiejszej obecności, jak na przypalonej papierosem kliszy.

Zawsze czuł jej lwią woń w łóżku — czuł ją w dalszym ciągu, mimo że ona od tygodni już w nim nie spała. Nie mógł się zmusić, żeby spać na jej miejscu; nie chciał zatrzeć niedostrzegalnego zarysu jej ciała, który z pewnością zdążył się już stać zaledwie gorączkową nadzieją i kłamstwem nieświeżej pościeli. Jej śmiech — ostry, okrutny, krótkotrwały — zawisł nad wąskimi, wysokimi oknami jak girlandy poczerniałych róż. Ludo prawie nie jadł, co najwyżej ogryzał kości zostawione przez nią na wyszczerbionym talerzu w kuchni. Przymierzał zęby do martwych rzeczy, które wcześniej objadła do czysta.

Przyłożył policzek do ściany i litery zaczęły się pod nim rozgrzewać jak jej ręce w zimie: Cum leones dormierint, vigilant oculi; cum ambulant, cauda sua cooperiunt vestigial sua, ne eos venator inveniat…Słowa pokonywały ostry załom ściany i mijały stolik pod telefon ze stojącą na nim smukłą zieloną lampką. „Kiedy lwy śpią, ich oczy pozostają czujne; kiedy idą, zacierają swój ślad ogonem, żeby żaden myśliwy ich nie wytropił…”.

Wbił paznokcie w leones,potem w ambulant,jakby chciał z nich wydobyć jej twarz, jej chód, jej długi złocisty ogon zacierający ślady łap na pylistym gruncie buszu.

Zawsze byli parą bestii, skulonych i powarkujących w swojej jaskini, nieustępliwych i zawistnych — to oczywiste, ale czyż nie zawarli umowy? Chimera i święty — czyż nie pożarli razem swojej młodości i nie przeobrazili tych pięciu pokojów we wspólne legowisko? Czy dawno temu nie widział jej twarzy na jakiejś tarczy? Nie leżał na tej podłodze, przyszpilony jej kamiennymi rękami? Dokąd mogłaby pójść? Jak mogłaby chociaż wyśnić miejsce, którego on już wcześniej by nie odwiedził? Znał ją przecież na wylot, znał jak nikt inny, znał jej naturę i pochodzenie.

Spojrzał na apokalipsę japońskiej książki: rozłożone na podłodze setki płóciennych stronic, srebrna farba, czarny jedwab. Wrzasnął na nie, na bezduszne, brzydkie ilustracje, pociągi jak zwiotczałe węże. Lucia lepiej by je narysowała, pod jej piórem wyglądałyby jak lewiatany z rozdziawionymi paszczami wgryzające się w podbrzusze Ziemi. Sufit z lekkim zakłopotaniem wchłonął jego krzyk. Termin wykonania zlecenia dawno minął, zamówienie dostał inny introligator z Parmy, ale Ludo bez żalu rozstał się z księgą. Zobojętniała mu. A to było wszystko, co zostało mu po żonie: stronice, farba, jedwab. Sikał na nie, pluł, darł je, jadł i wyrzucał przez okno, ale nie chciały się skończyć. Były nieskończonym potworem, z pewnością dobrze znajomym jego ukochanemu Hiszpanowi stojącemu gdzieś przy pulpicie w bibliotece umarłych. Ludo zaśmiał się w ciemności i zaczął pisać na ścianie, blisko listwy przypodłogowej, gdzie zostało trochę wolnego miejsca:

18. C.I. Na dalekim zachodzie żyją istoty, których ciało ma postać ogromnej księgi o grzbiecie z drewna i kartach spojonych klejem do złudzenia przypominającym ludzką krew. Rozwścieczony potwór klapie okładkami i zgrzyta rozdziałami, a gdy człowiek pokusi się o unicestwienie go, bluźnie na niego swoimi sokami życiowymi w postaci niekończącego się strumienia stronic. W ten oto sposób — zalewając nieszczęśnika powodzią swych odchodów — chroni się bestia przed śmiercią…

Przerwał, gdy wyczerpał mu się zasób żartów, którymi mógłby się podzielić z jej duchem.

Siedem pustych, zszytych okładek ustawiło się w nierówną jońską kolumnę, na której postawił kubek z kawą. Kałuża kleju z wołowych ścięgien stężała jak karmel pod niesprawnym kaloryferem. Czterysta dwanaście stronic pochłonęło kanapę z Ostii, którą Lucia kupiła tylko dlatego, że miała identyczny odcień jak orzechy hikory; trzy noce spała na niej sama, nago, żeby buchający z obicia kolor wsiąknął w jej niesamowitą skórę. Szczątki japońskiej księgi zasłały podłogę jak ozdobny kobierzec. Kroki Ludovica rozbrzmiewały na nich bardzo głośno, zbyt głośno.