Изменить стиль страницы

— A gdybyś przespał się z kimś… nowym? Bez znamienia? Gdzie byś trafił?

Gdzie trafiła Ludmiła?

Gabriel wzrusza ramionami i pcha gondolę przez kłąb zielska.

— Nie wiem, nigdy nie byłem z kimś nowym. Strata czasu. Może nigdzie? Nie lubię o tym myśleć.

Gabriel rozchyla koszulę, podobną do tej, którą zmiętą zostawili na stercie ubrań na starej komodzie z cedrowego drewna. Znamię nadal tam jest, chyba jeszcze bardziej wyraziste niż przedtem, linie jak cięcia mieczem, jakby ktoś zdarł mu skórę. Oleg podąża wzrokiem za długim brązowym palcem wzdłuż najdzikszej z czarnych kresek i tuż nad nią… Tak, teraz to widzi: drobne, mikroskopijne litery, które mogłaby napisać ćma albo koliber: ”Ulica Sarsaparilli”. Pod ostrym kątem przecina Czterysta Trzynastą, Czterysta Piętnastą i Czterysta Siedemnastą. Zupełnie nie przypomina to kojąco regularnej siatki ulic Nowego Jorku.

— Poza tym imigranci nigdy nie mają pieniędzy. — Gabriel parska śmiechem. — A to jest najlepsze miejsce, żeby zdobyć jakąś kasę. Można by chyba powiedzieć, że w ten sposób dojeżdżamy do pracy.

Pcha gondolę przez fale ubrań. Za pasek ma wetknięte ogromne nożyce z brązu; od czasu do czasu wyciąga je i wycina drogę w nieprzebytej plątaninie krnąbrnych garniturów. Mówi dalej, już cichszym, łagodniejszym głosem:

— Większość z nich… to znaczy, większość z nas nigdy się nie dowiaduje, co się właściwie stało. Zły sen, myślą. Albo dobry. Jak dziwna wysypka, która nie chce zniknąć, ale lekarz mówi, że nie ma powodów do niepokoju. Po co to rozpamiętywać? Są jednak ludzie, którzy nie potrafią tak łatwo odpuścić. — Spogląda na stojące nad kanałem domy i te ich wielkie, mrugające zza okien oczy. — Niektórzy piją na umór, żeby jeszcze raz odszukać to miejsce. Włóczą się po barach, gdzie tłuste cienie zostawiają ślady na ścianach; wszystko, żeby się przebić, żeby znaleźć drogę. Niektórzy zapominają, że nie można cały czas spać. Że trzeba żyć w słońcu.

— Czy tutaj zawsze jest ciemno?

Gabriel pociąga nosem i ociera rękawem oczy. Wydaje się taki młody — młody, zmęczony i potrzebujący.

— Nie, oczywiście, że nie. Po prostu nie przybywamy tu nigdy za dnia.

Oleg znów wygląda za burtę. Widzi girlandy kwiatów — chyba kalii, tak mu się wydaje. I dzwonków. Zwieszają się nad ulicą. Pachną starością, jak szczątki. Jak relikwie.

— Ale to przecież naprawdę jest sen — mówi w wełnianą toń. — A we śnie wszystko jest nieważne. To po prostu… głupstwa, które powtarzają się w kółko, aż się obudzisz.

Zapada długa i w jakimś sensie brzydka cisza.

— Jasne — potakuje Gabriel. — To tylko sen. — Lecz jego oczy są puste i płytkie, przymknięte i przymglone. — Cóż by innego?

Ręka Olega wlecze się wśród ubrań. Jest dobry w sprawach duchów, snów i wszystkiego, co efemeryczne. Wszystkiego, co zakryte i niedotykalne. Jeżeli to sen, może spać bezpiecznie. To znajome terytorium. Skoro umie wywołać ducha, znajdzie także sposób na to, żeby się obudzić.

Gabriel wprowadza gondolę do małej przystani i cumuje do pachołka. Uśmiecha się, ale przelotnie i bez przekonania.

— Czas odbić kartę — mówi.

Wchodzą do ogromnego jak katedra gmachu, który w całości, od przypór po iglice, jest wykonany z ciemnoniebieskiego szkła. Za nimi wchodzi jeszcze parę osób. Oleg idzie za Gabrielem. Odbierają fartuchy z rąk niedorzecznie wysokiego, milczącego mężczyzny o połyskliwych nogach żyrafy. Dostają również eleganckie koszule, róż na policzki i wodę kolońską. Przechodzą długim korytarzem o ścianach obwieszonych portretami różnych maître d’hôtelo dumnych, orlich nosach i przed nimi rozpościerają się tuziny stolików z rubinowymi obrusami i perłowymi kandelabrami… Są w restauracji, dużej i ruchliwej restauracji.

— Nie patrz na nich — szepcze Gabriel, biorąc do rąk tacę z wąskimi kieliszkami pełnymi gorącego wina truskawkowego.

— Na kogo?

Oleg ugina się pod ciężarem innego brzemienia: na jego tacy kule białego masła kolebią się w małych miseczkach z wydrążonych brylantów, obok leżą kanciaste bochenki wilgotnego, pachnącego korzeniami chleba.

Zostałem wcielony do służby w roli kelnera, myśli. Pięknie.

— Na klientów — syczy Gabriel. — Takie prawo. Nie wolno patrzeć im w oczy. Spuść głowę, jakbyś się modlił. Raczej nie będziesz musiał z nimi rozmawiać, zwłaszcza że im nie wolno się do ciebie odzywać Chyba że nazwą cię „nowicjuszem”.

— Jak mam przyjmować zamówienia, jeśli nie mogę z nimi rozmawiać?

— Tu podają tylko jedno danie. Postaw talerze na stoliku i wracaj do kuchni po następne. Dotrwaj do rana, to ci zapłacą. A lepiej jest mieć pieniądze, niż ich nie mieć.

Pracują więc. Po winie i chlebie przychodzi kolej na ślimaki w płonącej brandy z plasterkami bananów skwierczącymi w muszlach. Następne są duże kościane półmiski, na których piętrzą się nieprzyzwoicie wielkie kawały mięcha; rubinowe steki, okryte przypieczonąbiało-brązową skórką, ledwo mieszczą się na półmiskach. „Słoń albinos” — Oleg słyszy, jak dziesięciu, może dwudziestu gości powtarza w ekstazie szeptem te słowa. Ze szczytu góry mięsa spływa kaskada pestek granatu nasączonych miodowo-bursztynowym winem, którego zapach jest tak słodki i intensywny, że prawie zwala go z nóg. Żołądek mu się zaciska, ale nie wolno mu nic zjeść.

— Nowicjuszu! — woła kobieta z trzema pierścieniami na prawej ręce i wężową bransoletą ze srebra i agatów na lewej. Bransoleta oplata wszystkie jej palce i wspina się w górę ręki.

Oleg pamięta, żeby na nią nie patrzeć. Stopy bolą go od pielgrzymek do kuchni, nie chce z nią rozmawiać. Kobieta ma paznokcie mokre od soku z granatów.

— Od jak dawna mieszkasz w Palimpseście, nowicjuszu? — pyta wyniośle.

— To…

— Głośniej!

— To chyba moja druga noc, jeśli dobrze zrozumiałem.

Kobieta klaszcze i piszczy triumfalnie. Głos ma wysoki i przenikliwy, jak dźwięk pękniętego dzwoneczka.

— Tak myślałam! Jesteś taki nieporadny. Imigrant! Urocze! Powiedz mi, chłopcze, czy to prawda, że nie widzicie kolorów żółtego i niebieskiego? Że ucztujecie na śmietniskach, kiedy my kładziemy się spać i sączymy herbawino? Że, aby tu trafić… — pochyla się, żeby spojrzeć mu w oczy i narobić kłopotów, ale on w porę odwraca wzrok i widzi tylko jej długie rude włosy ocierające się o kieliszek. Na szkle ciągle widać ślad truskawkowego trunku — …parzycie się jak brudne krowy w rui? Co jecie? Musisz koniecznie opowiedzieć nam o wszystkich waszych odrażających zwyczajach!

Oleg wbija wzrok w jej buty. Twarz płonie mu rumieńcem wstydu, o którym nie wiedział wcześniej, że w nim tkwi. Od dzieciństwa nie słyszał, żeby ktoś w ten sposób cisnął słowem „imigrant” — bo, oczywiście, jest imigrantem. Tam i tutaj. Ma ochotę uciec jak najdalej od tej obcej kobiety, jej imbirowej woni, triumfalnego śmiechu i pohukiwania — ale równocześnie chciałby zostać i wyrżnąć ją tym kieliszkiem w gębę.

Powoli, smakując umyślność tego gestu (będzie się nim napawał aż do rana), unosi głowę i bez śladu goryczy czy złośliwości patrzy prosto w jej błyszczące, umalowane, zdobione cekinami oczy, patrzy na policzki z klejnocikami wszczepionymi w skórę, na której pojawiają się pierwsze zmarszczki,kurze łapki. Cisza przetacza się przez salę i eksploduje mu pod nogami.

— To z pewnością prawda — mówi spokojnie. — Wszystko, co do słowa. Chce pani odwiedzić takie śmietnisko razem ze mną?Moglibyśmy parzyćsię w blasku księżyca. Ciekawe, gdzie by pani wylądowała.

Kobieta rozchyla fioletowe usta — może jest wstrząśnięta, a może konfrontacja z prawdziwym żywym imigrantem i jego manierami sprawia jej przyjemność. Szef kelnerów (ten z nogami żyrafy) dopada do Olega i olbrzymią, wymanikiurowaną dłonią wali go pięścią w ucho, po czym łapie go za rękę, bez słowa wywleka ze szklistej kobaltowej sali i bezceremonialnie wyrzuca na Sarsaparilli.

Parę minut później niespiesznie dołącza do niego Gabriel, słodkie dziecko, dobry chłopak, wierny krajan.

— A nie mówiłem? — rzuca tylko, po czym odcumowuje gondolę i wypycha ich na środek ulicy płaszczy. Jest oschły, jakby Oleg osobiście go uraził, narobił mu wstydu, zrobił z niego durnia.