dodatkowo wyjaśnić, że jeśli na dziewięciu polach na ekranie ustawi się dziewięć sztuk jednakowych owoców, względnie| dzwonków, barów czy czegoś tam innego, oznacza to dużą, i czasem nawet bardzo dużą wygraną. Pomarańcze akurat były najtańsze, ale też niezłe.)
Wiadomo było, że po całej tablicy pomarańcz on już naprawdę nic nie da, przeniosłam się zatem od razu do takiegoż automatu obok. Pięć minut przeleciało i rąbnął mi całą tablicę śliwek. Przeniosłam się do następnego, na co mogłam sobie pozwolić, bo akurat nie było tłoku i automaty stały wolne. Zanim się zdążyłam obejrzeć, już miałam kolejną tablicę pomarańcz. Znów się przeniosłam i w ten sposób ograłam owego wieczoru cztery automaty, a co zrobiłam potem, nie pamiętam. Zapewne poszłam do domu, bo w ogóle było późno i stąd pochodził luz towarzyski. Nawet kibiców nie miałam.
Przy okazji należy zauważyć, że kibice, ogólnie biorąc, stanowili plag? Grandu.
Po pierwszym, chyba nawet dość długim okresie atmosfery eleganckiej i wytwornej namnożyło się tam, uczciwie mówiąc, hołoty. Nasz lumpenproletariat, złożony de facto z ludzi pracy, dzielnie zaczął konkurować z jakimś towarzystwem, którego pochodzenia nie umiałam odgadnąć. Wielkie, grube chłopy, hałaśliwe potwornie, brutalne, agresywne, rozpychające się, ryczące do siebie wzajemnie obcym językiem, dostatecznie charczącym i bełkotliwym, żeby go nie można było rozpoznać, diabli wiedzą, czy to arabski, turecki, węgierski, czy jeszcze coś innego. Europą w każdym razie nie zalatywał. W dodatku byli brudni, a jeśli nawet któryś przypadkiem był czysty, też na brudnego wyglądał. Wonie roztaczali niekoniecznie kwiatowe i zagarniali dla siebie całe kasyno. Dokładka w postaci naszych kochanych chłopców w rozmaitym wieku, operujących językiem nader monotonnym, stwarzała atmosferę nie do przyjęcia i zniechęcała do bywania w lokalu ludzi mniej więcej normalnych, o ile oczywiście hazardzistów można nazwać normalnymi ludźmi.
Z tych to właśnie sfer rekrutowali się kibice, leżący graczom na plecach. Owe grona, tak nasze, jak obce, były nieznośnie towarzyskie, na jednym automacie grywało ich trzech, a czasem nawet pięciu, i rozpychali się bez opamiętania, bo automaty z natury są jednoosobowe i miejsca przy
nich było dosyć akurat na jedną ludzką sztukę, a nie na całą pielgrzymkę. Który nie mógł się dopchać, ten się gapił na innych, wydając okrzyki, czyniąc liczne komentarze i próbując udzielać rad.
Na dwa tysiące graczy może jeden znajdzie się taki, który lubi asystę. Na ogół każdemu cierpnie skóra na plecach, a to chciwe oko z tyłu wytrąca z równowagi. Grać człowiek pragnie w skupieniu, niejako intymnie, szczególnie jeśli usiłuje posługiwać się natchnieniem, a przy tym mu nie idzie, zastanowić się czasem, jakieś sztuki magiczne zastosować, i od tego kibica za plecami cholery można dostać. A bywa, że parszywiec niefart przynosi. Nie mówiąc już o tym, że rzadko kto jest aż tak uspołeczniony, żeby osobom obcym dostarczać rozrywki za swoje własne pieniądze.
Jednostki kulturalne primo przyglądają się dyskretnie, a nie nachalnie, secundo zaś na uprzejmą prośbę, żeby całkiem przestały, przepraszają i idą gdzie indziej. Kibice w Grandzie awanturowali się i gapili, eksponując swoje prawa, jako goście kasyna. Nie docierało do nich, że aktualny użytkownik automatu wrzuca do maszynerii żywą gotówkę i, jako osobiście zainteresowany finansowo, ma co najmniej prawo do świętego spokoju. Chcieli patrzeć i mieć zabawę, a forsę niech traci tamten głupek. Dochodziło do scen wysoce niesmacznych i w rezultacie kasyno w Grandzie znalazło się na prostej drodze do ordynarnej speluny.
W dodatku opisani wyżej dżentelmeni, wszyscy w czambuł, jak jeden, walili w te automaty pięścią z całej siły, a sił mieli dużo. Zaraz następnym ich krokiem powinno być przyniesienie ze sobą siekiery. Przyciski na normalne prztykniecie wcale już nie reagowały. Dziwiło mnie osobiście, dlaczego obsługa kasyna na to pozwala, dlaczego ich nie wyrzuci, jakim cudem w ogóle ich wpuszcza, spróbowałam to wyjaśnić i cóż się okazało?
Otóż dowiedziałam się poufnie, iż były to mafie, jakieś turecko-rusko-arabsko-cygańskie, upiększone naszymi rodzimymi, które karcącej ich obsłudze solennie przyobiecały zwyczajne kęsim. Z zapałem posuwając się do rękoczynów, wypracowały sobie ciepłe gniazdko, w którym mogły robić, co im się podobało. Obsługa chciała jeszcze trochę pożyć i nikt jakoś nie miał serca do renty inwalidzkiej, godzili się zatem z sytuacją, pełni wstrętu i czarnych przeczuć.
Czarne przeczucia na szczęście się nie sprawdziły.
Porzuciłam w owym czasie Grand, bo nie byłam obsługą i nie musiałam tej rozrywki wytrzymywać, zanim to jednak nastąpiło, przeżyłam tam jeszcze kilka pięknych chwil.
Gracze, jak wszędzie, po większej części znali się z twarzy. Grywał koło mnie jakiś taki, dość młody, nawet przystojny, sympatyczny i z wąsami. Któregoś dnia przegrał, ja zaś akurat byłam wygrana, pożyczyłam mu zatem jakąś sumę, zdaje się, że pięćdziesiąt tysięcy na stare pieniądze. O wymianie jeszcze wtedy nie było mowy. Oddał dług uczciwie i w terminie, wobec czego po jakimś czasie pożyczyłam mu ponownie. Znów oddał. Za trzecim razem postąpił nieco inaczej, ale wciąż elegancko, przyszedł i przeprosił, że nie odda, bo nie ma z czego i w dodatku nawet się odegrać nie może, bo nie ma na grę.
Z własnej inicjatywy pożyczyłam mu więcej i nie dlatego, że zwariowałam, tylko chciałam się go pozbyć. Sympatyczny, nie sympatyczny, nie mogąc grać, siedział mi nad głową, co mnie, jak zwykle, okropnie denerwowało, a wiedziałam wszak doskonale, że uzyskawszy pieniądze, natychmiast sobie pójdzie. Co też nastąpiło.
Nie miał fartu, dopożyczyłam mu zatem jeszcze trochę i w rezultacie zrobiło się z tego dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Takie rzeczy człowiek pamięta. Usiadłam przy automacie owocowym, porzuciwszy pokerowy, on zaś grał przy innym pokerowym za moimi plecami. Usłyszałam nagle jakieś okrzyki, ściśle biorąc jeden okrzyk, tak w narodzie powszechny, że nawet nie warto go cytować, odwróciłam się i ujrzałam na jego ekranie dużego pokera. Rzadka rzecz, główna wygrana. Okrzyk zaś spowodowany był nie euforią, tylko rozpaczą, grał za jeden żeton, a mógł grać za dziesięć, pół miliona zamiast pięciu!
Za chwilę przyleciał do mnie.
- Pani jest hazardzistka, sama pani mówiła - rzekł nerwowo. - Idzie pani na taką kombinację? Ja to zdubluję. Jak wyjdzie, mamy po pół bańki, jak przepadnie, obydwoje tracimy. Jestem pani winien dwieście pięćdziesiąt, ma pani podwójnie albo wcale. No?
Nie byłabym sobą, gdybym się nie zgodziła. Zaproponował jeszcze, żebym to ja znalazła tę większą od pierwszej odkrytej, bo był to automat, który dublował na zasadzie duże-małe. Odmówiłam z krzykiem i zapowiedziałam, że nawet patrzeć nie będę, ale jednak podglądałam jednym okiem. Facet miał już wokół siebie cały tłum kibiców, każdy chciał zobaczyć nie dość, że dużego pokera, to jeszcze dublowanie, szaleństwo, ryzykować pół miliona! Ostrzegali go dziko i namiętnie, ale nie dał się złamać, zakrył ręką tę pierwszą kartę i rąbnął w byle który guzik.
Nim jeszcze oderwał rękę, już było wiadomo, że trafił, bo automat wydał z siebie optymistyczne dźwięki i krzyk radosny podniósł się dookoła. Wydłubał króla, okazało się, że pierwszą kartą był walet, gdyby go zobaczył, być może ze zdenerwowania wybrałby źle. Król był jedyny wyższy od waleta, pozostałe karty były mniejsze.
Oddał mi natychmiast moją połowę i prawie się zaprzyjaźniliśmy, co nie przeszkodziło późniejszym pożyczkom, po których się zmył z horyzontu i w ostatecznym rezultacie te pół miliona został mi winien do dzisiejszego dnia. Metodę przy tym zastosował dość prostą, mianowicie znikł z Grandu
na tak długo, że zapomniałam, jak wyglądał, a i tak poznawałam go głównie po swetrze. Kiedy wreszcie, po półrocznej przerwie, pojawił się ponownie w innym odzieniu, wcale nie byłam pewna, czy to on, i nie ośmieliłam się upomnieć energicznie.