Mogę wyznać, iż ów brak wymiany z powrotem padł na mnie osobiście, nader boleśnie i dotkliwie. W dawnych czasach jeszcze o tym nie wiedziałam. Wybierałam się na wyścigi, gdzie czekał na mnie mój koński wspólnik, wyzuty chwilowo z dóbr materialnych, po drodze zahaczyłam o Tivoli i z posiadanych na szlachetne, wyścigowe cele stu koron przegrałam prawie siedemdziesiąt. Nie, przepraszam, nic podobnego, wcale nie przegrałam, przeciwnie, wyszłam z tej rozpusty z ogromną wygraną, tyle że w żetonach. Ucieszona zyskiem popędziłam do kasy, żeby mi zwrócili forsę, i wówczas wyszło na jaw, że nic z tego, wymiany z powrotem nie ma. Omal trupem nie padłam. Nie pozostało mi jednakże nic innego, jak tylko dokonać racjonalnych zakupów w postaci papierosów, bo wiadomo było, że na papierosy człowiek i tak wyda, tu czy gdzie indziej. Wspólnik, młodzieniec rycerski, nie powiedział ani słowa, dostał tylko szczęko-ścisku, bo całe wyścigi przetrwał z silnie zaciśniętymi zębami.

Obecnie bywa różnie, żetony wychodzą z użycia i grywa się na zwyczajny, chodliwy bilon. Wygrana ma oblicze konkretu. Aczkolwiek zdarza się jeszcze, że człowiek wrzuca w paszczękę molocha żywe pieniądze, a wylatuje mu jakieś barachło, którym może zapłacić najwyżej za piwo...

PRATER

Jak wyglądał Prater trzydzieści lat temu, ze wstydem przyznaję, że pojęcia nie mam. Obecnie prezentuje sobą inne proporcje niż Tivoli. Na większym niż kopenhaski terenie hale automatów stanowią znacznie mniejszą cząstkę i nie wpadają w oko z daleka, gros rozrywek zaś składa się z przerażających maszynerii, wożących pasażerów przeważnie do góry nogami. Osobiście przyjemność sprawiała mi myśl, że na tym nie siedzę.

Za to kosztów ponosić się nie musi, bo wstęp jest wolny. Płaci się tylko za konkretne i namiętne pragnienie, żeby po-wisieć głową w dół i żeby dech takiemu zaparło. Kwestia gustu i upodobań.

Hale automatów, zgromadzone w jednej części terenu, dysponują dużą rozmaitością urządzeń, pieniądze wymieniają w obie strony, a w dodatku obsługa serwuje darmowe drinki w postaci piwa i wina. Kochając Tivoli, z wielkim smutkiem stwierdzam, że tam nawet nie wolno wchodzić do wnętrza z napojem lub pożywieniem, ale staram się instytucję usprawiedliwić. Widocznie zbyt wiele osób wylało sobie wzajemnie to piwo na plecy...

W każdym razie pod tym względem Prater ma zdecydowaną przewagę.

Wiadomość z ostatniej chwili: można w Tivoli wchodzić, z czym się chce.

Automaty, rzecz oczywista, znajdują się także w kasynach.

(Także w kawiarniach, na promach, w poczekalniach dworcowych, w rozmaitych salonach gier i w ogóle gdzie popadnie. Nie na wszystkich jednakże grywałam, z różnych przyczyn. Najbardziej spodobał mi się jeden, na promie Świnoujście-Kopenhaga, wrzucało się do niego szwedzkie i duńskie korony, miałam je nawet, ale, nader nieszczęśliwie, znalazłam się tam w towarzystwie własnego mężczyzny, który żadnego hazardu nie trawił. Sam jego wzrok wystarczył, żeby mi sparaliżowało rękę i mogłam tylko rzucać na ulubioną maszynerię tęsknym i żałosnym okiem, nie zaś żetonami.

Gdyby to kogoś interesowało, to nieodpowiedniego mężczyzny zaraz potem się pozbyłam.)

Automaty w kasynach stanowią całą epopeję.

Nie. Źle mówię. Nie całą. To kasyna stanowią całą epopeję, automaty zaś są zaledwie jej częścią. Niewątpliwie nader istotną, skoro znajdują się nawet w Monte Carlo, że już nie wspomnę o Las Vegas.

AUTOMATY JAKO TAKIE

W naszym ukochanym kraju pojawiły się razem ze zmianą ustroju i od razu wzbudziły zainteresowanie społeczeństwa. Zdaje się, że pierwszym miejscem, w którym naród zdołał ich dopaść, była dawna kawiarnia Stylowa na rogu Koszykowej i placu Konstytucji, obecnie... o rany, co się tam znajduje obecnie...? A, prawda, HORTEX!

Niech ja w domu nie nocuję, to się nazywa skleroza!

No i w tej ówczesnej Stylowej, która, być może, już wtedy zmieniała nazwę, stały sobie na piętrze trzy automaty, otoczone tłumem rozżartych graczy. Od razu należy przyznać, iż nie był to kwiat i elita narodu, chyba że za elitę narodu uznamy proletariat, w owym czasie uprawiający pożałowania godną dyktaturę. Automaty były już zmodyfikowane...

Chwileczkę, muszę tu wrócić do Tivoli. Zapomniałam wyjaśnić, że tamte najstarsze, mechaniczne automaty pozwalały wrzucać w siebie tylko po jednym żetonie, wykluczając podnoszenie stawki, później dopiero pojawiły się różne bardziej skomplikowane, stwarzające pewną dowolność pod tym względem. Te nasze w Stylowej dochodziły do żetonów pięciu, co przez wyżej wspomniany naród zostało ocenione jako urządzenie pięcioosobowe. Pięć jednostek ludzkich tłoczyło się przy jednej maszynerii, każda wrzucała po jednej sztuce, niekiedy zaś, w drodze wyjątku i po licznych awanturach, pozwalano komuś wrzucić dwa, a nawet trzy. Sprawiedliwości pilnowano zgoła zażarcie i trzymali się jej kurczowo nie tylko gracze bezpośredni, ale także całe stado rozpłomienionych kibiców, leżących im na plecach. Gniewne okrzyki w rodzaju: „Nieprawda, nie ten! Ten z wąsami! Ten w czerwonym szaliku! Ta pani miała dwa! Te, odchromol się, jeden wrzucałeś!" i tym podobne, rozlegały się bezustannie.

Na marginesie: „ta pani" to byłam ja.

Bywał tam znawca-amator mechanizmów, z reguły szarpiący wajchą osobiście, przeciwko czemu nikt nie protestował, bo miał opanowany najkorzystniejszy sposób szarpania. Przeważnie automat mu płacił i stąd niewątpliwie niezwykła ugodowość społeczeństwa, rezygnującego z rozrywki własnoręcznej. Automaty zresztą już po krótkim czasie stały się nieźle rozregulowane, ponieważ niedoświadczeni, a za to roznamiętnieni hazardziści wkładali w szarpnięcie wszystkie siły, trzęsąc całym urządzeniem, a bicepsy mieli. Później dopiero takim rozregulowanym należało szarpać z czuciem i to właśnie umiał jeden czy drugi wodzirej.

Automaty w Stylowej należą już do historii. Możliwe, iż stanowiły pierwszą jaskółkę zmian ustrojowych, bo zainstalowano je jeszcze w czasach uporczywych błędów i wypaczeń. Jakim cudem to mogło nastąpić, nie mam pojęcia. Nie znam się na polityce.

Pierwsze rodzime poważne kasyno - Salon Gier Automatycznych - ujrzałam w Grandzie.

Do własnej książki powinnam sięgnąć, żeby przypomnieć sobie, jak to wyglądało na początku, bo z biegiem czasu zmiany następowały szalone. Pojawiły się nowe rodzaje ustrojstwa, niektóre dawniejsze znikły całkowicie, zmodyfikowano sposoby gry i odbierania wygranych.

Na początku był chaos...

Nie, co ja piszę, jaki znowu chaos, pomyliło mi się ze stworzeniem świata. Na początku było tak, że primo: zamieniało się w kasie pieniądze na żetony, żetony były po tysiąc złotych na stare pieniądze... a otóż proszę, jak zawodna jest pamięć ludzka, szczególnie skażona sklerozą. Nie wykluczam, że do jednych były po tysiąc, do innych po dwa tysiące, a do niektórych tylko po pięćset złotych. W każdym razie z całą pewnością uzyskiwało się je z kasy. Secundo: prawie wszędzie stały stołki i można było grać luksusowo. Tertio: brakowało bufetu, ale na szczęście restauracja Grandu znajdowała się pod ręką. Po piwo lub też inny przyjemny napój leciało się do kelnera. Quarto: w przeciwieństwie do Tivoli, żaden automat nie wysypywał całej wygranej. Bezpośrednio płacił tylko do pewnej wysokości, w razie większego sukcesu warczał, brzęczał, grał melodyjkę, dla wszystkich graczy upojną, migotał światełkami i nie pozwalał grać dalej. Musiał przyjść technik z obsługi (może zresztą on był magistrem, albo zgoła miał doktorat, bez znaczenia, w kasynie, robił za technika i cześć), odblokować maszynerię, zabezpieczyć wygraną i przynieść z kasy pieniądze. Względnie dać kwit wygranemu, który odbierał sobie forsę osobiście. Quinto: stały tam już wtedy automaty pokerowe.

Automaty bowiem są nader rozmaite. Różnorodność wcale nie polega już na tym, czy się szarpie, czy prztyka, bo szarpanie przy elektronicznych uległo całkowitej zagładzie. Rzecz w obrazku, który pokazuje się na ekranie.