Zatem niech będzie, jeszcze jedną...

No i raz: przychodzi szóstka, mamy 21!

Dwa: przychodzi dziewiątka, możemy się wypchać.

Trzy: przychodzi dwójka i znów szarpie nami rozterka.

Osoby doświadczone, a przy tym bystre matematycznie, wyliczają sobie mniej więcej, co już przyszło z tych sześciu talii, małe czy duże, czego pi razy oko można się spodziewać, wedle tych prognoz żądają karty albo nie. Osoby roznamiętnione, których istnieje przygniatająca większość, postępują rozmaicie, zależnie od rodzaju szału, jaki je ogarnia.

W black-jacka grywam, kiedy chcę sobie jeszcze posiedzieć w kasynie wypoczynkowo. Uważana jestem przy tej grze za idiotkę szczytowej klasy i coś w rodzaju dopustu bożego.

Można w tym black-jacku stosować rozmaite modyfikacje, a także wygrać półwytrawnego szampana. Zważywszy, iż takiego szampana lubią niektórzy z moich przyjaciół...

Na szampana potrzebne są trzy siódemki. Za pierwszym razem, kiedy mi te trzy siódemki przyszły, byłam zdumiona i zaskoczona. Za drugim już dopuszczałam taką możliwość. Za trzecim, uzyskawszy dwie, powiedziałam bezczelnie i zuchwale:

- Poproszę trzecią.

I trzecia siódemka przyszła, co, między nami mówiąc, zdumiało mnie niezmiernie. Przy czwartej okazji zaczęłam to uważać za wydarzenie nagminne i naturalne, po czym życie wyprowadziło mnie z błędu.

Nie czepiam się szampana, szczególnie iż półwytrawnego nie znoszę.

Szczególną cechą black-jacka są poglądy graczy.

Istnieje przekonanie, że gracz przed, to znaczy biorący karty wcześniej, ma wpływ na ciąg dalszy. Pewna słuszność w tym jest. Weźmie taki jeszcze jedną kartę, zachapie waleta, a nam przyjdzie upragniona piątka. Zachapie, parszywiec, piątkę, a nam przypadnie idiotyczny walet, czyniący furę. Zabić kretyna! Nie dziwię się specjalnie dżentelmenowi, który mnie zelżył w owej rozgrywce o Rio de Janeiro, widocznie nie widział możliwości udania się tam samodzielnie, za fundusze własne.

Pogląd, jakoby umiejętność liczenia kart i pamiętania, co zeszło, miała dopomagać w grze, osobiście uważam za błędny z przyczyn następujących:

Po pierwsze, w tych sześciu taliach, którymi operuje krupier, znajduje się wszystkiego po 24 sztuki. 24 asy, 24 dwójki, 24 ósemki i tak dalej. Jednostka przeciętna może ostatecznie, nawet w ferworze gry, upatrzeć sobie i zapamiętać te szampańskie siódemki, przy nich jeszcze i asy, niezbędne do premiowanej kombinacji, ostatecznie może nawet damy albo na przykład piątki, o ile ma do nich akurat stosunek osobisty, ale z całą resztą rychło się pogubi, szczególnie przy szybkiej grze. Bezskuteczne usiłowania zaś tylko jednostkę zdenerwują i zbiją z pantałyku.

Po drugie, nie cała pula kart bierze udział w grze, część ich zostaje w zasobniku, zwanym fachowo butem. Nawet gdybyśmy mieli w sobie komputer, lub też nadprzyrodzone zdolności, to też nie zgadniemy, co w tym bucie zostało. Załóżmy, że w ciągu wszystkich dotychczasowych rozdań zeszła tylko jedna dwójka, oczekujemy zatem pod koniec małych kart, bo, do licha, gdzieś te brakujące 23 dwójki muszą się plątać, tymczasem chała, przypadek sprawił, że tkwią w bucie. I już możemy się potężnie narwać.

Po trzecie, niech będzie, że liczymy jak szaleńcy, żaden komputer do pięt nam nie sięga, wszystko wiemy, nie pojawiły się jeszcze trzy walety, pięć asów, brakuje czterech piątek, trzech dziesiątek, trzech trójek... Dużo nam przyjdzie z tej wiedzy, skoro i tak pojęcia nie mamy, co tam właśnie do nas idzie, brakująca trójka czy brakujący walet. Czyli również do bani.

Z dwojga złego już lepiej grać na duszę.

Osobiście byłam świadkiem, a także ofiarą, układów następujących:

Miałam 17 punktów drobnymi, to znaczy dociągnęłam do tych siedemnastu samymi małymi kartami i zawahałam się. 17 jest to liczba bankiera, jeśli ma mniej, chociażby nawet 16, obowiązany jest ciągnąć dla siebie dalej, jeśli ma 17, musi przestać. 17 bankierowi wychodzi dość często, moje siedemnaście zatem w najlepszym wypadku da remis, chyba że bankier dostanie furę, za dużo, przekroczy 21. Z drugiej znów strony tych małych kart zeszło już kolejno chyba ze siedem, jeśli nie więcej, na logikę zatem powinna wreszcie pojawić się duża, która mnie dobije. Brać...? Nie brać...?

Zrezygnowałam. Następną kartą okazała się czwórka. Gdybym ją wzięła, miałabym 21. Źle o sobie pomyślałam, może nawet bardzo źle, i tę grę oczywiście przegrałam, bo krupier dostał 18.

I odwrotnie. Chociaż nie, prawie tak samo. Znów szły małe karty i znów spodziewałam się dużych, rozłożyłam dwa otrzymane asy na dwie gry z nadzieją, że do każdego przyjdzie mi jakaś figura albo chociaż ósemka czy dziewiątka. A skąd, przyszła dwójka i trójka. Rzecz jasna, też przegrałam.

„Odwrotnie" dotyczyło faceta obok mnie. „Same duże", pomamrotał pod nosem, „musi być mała!" Miał 15, poprosił o jeszcze jedną i dostał dziesiątkę.

Na własne oczy widziałam sześć asów, idących pod rząd. Całe serie małych i dużych, oraz mieszaninę kompletną. Black-jacki jeden za drugim na tym samym polu, choćby człowiek nie wiem, co robił, otwierał sobie nowe pole, wycofywał się z jednego, ciągnął głupio albo nie ciągnął wcale. Nie było siły i cześć.

W żadne reguły nie wierzę.

Doświadczeni i rasowi gracze na ogół zatrzymują się na małej ilości punktów, bywa, że nawet na dwunastu, licząc na furę u bankiera. Muszę przyznać, że nawet na tym całkiem nieźle wychodzą.

Black-jack w gruncie rzeczy jest grą spokojną, można tu odpocząć po pośpiesznych emocjach, a do tego przegrywa się przy nim jednak w znacznie wolniejszym tempie. Podobno można także nawet wygrać, co stwierdziła jedna moja przyjaciółka, uwielbiająca oko od urodzenia. Wyszła z niego wygrana pięćdziesiąt tysięcy starych złotych, więc możliwe, że mówiła prawdę.

No owszem, widziałam kilku różnych, odchodzących od stołu black-jacka z dużymi pieniędzmi w ręku, uparcie jednak uważam to za fakt wyjątkowy, co bierze się z doświadczeń wczesnej młodości. Grywałam wówczas w oko zwyczajnie, między ludźmi, bo o istnieniu kasyn wiedziałam wyłącznie z lektur, gra miała charakter towarzyski, acz bywało, że mocno rozżarty, i bankierem zostawał każdy kolejno. Do zmiany dochodziło na „stuk", czyli potrójną wysokość puli, i bankier z reguły zgarniał najwięcej. Skoro zatem nie mogę być bankierem, wygrana wydaje mi się nader wątpliwa...

KASYNA JAKO TAKIE

Nie dam głowy, czy wszędzie, ale w takim na przykład Marriotcie osobny rozdział stanowią pożyczki.

Dzielą się na dwa rodzaje. Jedne mają charakter prywatny, drugie wręcz przeciwnie. Gracze znający się wzajemnie, co prawda głównie z twarzy, a niekiedy tylko z imienia, pożyczają jedni drugim bezinteresownie, z dobrego serca i pełnego zrozumienia. Mniej więcej wiadomo, kto tu bogaty, a kto biedny, ale nie jest to kryterium zasadnicze. Osoby mniej zainteresowane grą pożyczają, powiedzmy sobie wprost, profesjonalnie, na procent. Są to istoty dla prawdziwych hazardzistów bezcenne, służą ratunkiem w chwilach, kiedy przymusowa rezygnacja z dalszej gry mogłaby przyprawić delikwenta o wstrząs nieodwracalny, i bardzo możliwe, iż owe rzekome pijawki niejednego już uratowały od zguby zdrowotnej.

Finansowej raczej nie. Jak nie idzie, to nie idzie...

Dla porządnego hazardzisty jednakże zguba finansowa stanowi miętę z bublem i wszystko dla niej poświęci.

W obu rodzajach istnieje jedno zasadnicze prawo: oddawać w terminie.

Ktoś, kto pożyczył i nie oddał, może się pożegnać z nadzieją, że jeszcze kiedykolwiek od kogokolwiek cokolwiek uzyska. Jest skończony. Chyba że przyszedł we właściwej chwili, powiedział co trzeba i uzyskał prolongatę, tu bezinteresowną, tam oprocentowaną. Drugiego terminu jednakże musi dotrzymać bezwzględnie, inaczej przestaniemy z nim rozmawiać i będzie musiał żyć na własny rachunek.

Obejrzałam dość porządnie kasyna w następujących miejscowościach:

Warszawa, Kraków, Wrocław, Szczecin, Deauville, la Baule, Biarritz, St. Jean-de-Luz, Setę, Nicea, Monte Carlo, Mentona, Aix-en-Provence, Forges-les-Eaux, Enghien, Ba-den-Baden, Wiedeń.