7
Londyn, marzec 1999
Agent najwyraźniej wyczuł jego entuzjazm. Oznajmił, że na ten dom złożono już ofertę. A ponieważ opiewała na sumę tylko odrobinę niższą od ceny wyjściowej, sporządzono nawet wstępną umowę. Jeżeli jednak Jayowi bardzo zależy na kupnie domu we Francji, może wybrać z szerokiego wachlarza innych posiadłości. Ta wiadomość – prawdziwa czy nie – sprawiła, że ogarnęło go nagłe szaleństwo. To musi być właśnie ten dom, nalegał. Ten i tylko ten. Teraz, natychmiast. Zapłaci gotówką.
Agent dyskretnie przeprowadził rozmowę telefoniczną. A po chwili jeszcze jedną. Szybko, gwałtownie wyrzucał w słuchawkę francuskie słowa. Gdy czekali na odpowiedź, ktoś przyniósł kawę i włoskie ciasto z cukierni po przeciwnej stronie ulicy. Jay zaproponował nową cenę, nieco wyższą od proponowanej przez właściciela. Usłyszał, jak głos po drugiej stronie słuchawki podniósł się o co najmniej pół oktawy. Wzniósł toast filiżanką cafe latte. Kupowanie domu okazało się tak niebywale proste. Kilka godzin czekania, chwila papierkowej roboty i posiadłość już należała do niego. Przeczytał ponownie krótką notatkę umieszczoną pod fotografią i próbował przełożyć słowa na kamień i zaprawę murarską. Chateau Foudouin. Na zdjęciu wyglądał zupełnie nierealnie, niczym pocztówka z zamierzchłej przeszłości. Jay usiłował wyobrazić sobie, że wychodzi przed jego drzwi, dotyka różowego kamienia, spogląda ponad winnicą w stronę jeziora. Czuł się jak we śnie. Marzenie Joego, ich wspólne marzenie nareszcie urzeczywistnione. To musiało być szczególne zrządzenie losu. Po prostu musiało.
Gdy tak pożerał swój nowy dom wzrokiem, dotykał fotografii, wciąż składał i rozkładał cienki arkusz wyjęty z broszury – poczuł się, jakby znów miał czternaście lat. Teraz chciał wszystkim pokazać swój cudowny nabytek. Chciał już się tam znaleźć, w tej właśnie chwili, fizycznie objąć ten dom w posiadanie, nie bacząc na fakt, że papierkowe formalności nie zostały jeszcze całkowicie dopełnione. Ale resztę może zrobić za niego bank, jego księgowy i prawnicy. On już wykonał najważniejszy krok.
Jeszcze tylko parę telefonów i wszystko będzie załatwione. A potem lot do Paryża. Pociąg do Marsylii. W ten sposób już jutro może się znaleźć na miejscu.
8
Pog Hill, lipiec 1975
Joe mieszkał w ponurym, zniszczonym szeregowcu podobnym do większości domów stojących wzdłuż linii kolejowej. Ich fronty wychodziły bezpośrednio na ulicę, a drzwi wejściowe od chodnika oddzielały jedynie niskie murki. Z tyłu znajdowały się małe podwóreczka zawieszone praniem, zagracone budami skleconymi domowym sposobem, z klatkami dla królików, kurnikami i gołębnikami. Te podwórka wychodziły na tory kolejowe – wysoki nasyp rozryty w środku, by stworzyć trakt dla pociągów. Tutaj też droga wspinała się na most, a z ogrodu Joego można było dostrzec czerwone kolejowe światło sygnalizacyjne, przywodzące na myśl szczególną latarnię morską. Widać także było Nether Edge oraz rozmyte kontury szarych zboczy hałd szlaki. Z owych domów stojących niepewnie wzdłuż wąskiej, stromej uliczki, rozciągał się widok na całe terytorium Jaya. W pobliskim ogrodzie ktoś podśpiewywał – sądząc po słodko drżącym głosie, jakaś starsza pani. Ktoś inny jeszcze bił młotkiem w drewno i te proste, swojskie dźwięki podziałały na Jaya niezwykle kojąco.
– Napijesz się czegoś? – Joe kiwnął niewymuszenie głową w stronę domu. – Wyglądasz, na kogoś, kto nie odmówi szklaneczki.
Jay rzucił okiem w stronę budynku, uświadamiając sobie nagłe, że ma podarte dżinsy a pod nosem i na górnej wardze – zakrzepłą krew. Paliło go pragnienie.
– OK.
Wewnątrz panował przyjemny chłód. Jay podążył za starszym mężczyzną do kuchni – dużego, niemal pustego pomieszczenia o podłodze z czysto wyszorowanych desek, gdzie stał wielki sosnowy stół, poznaczony bliznami wielu cięć rozmaitych noży. W oknie nie wisiały żadne zasłonki, ale cały parapet był zastawiony roślinami o długich, smukłych łodygach, tworzących gęsty parawan zieleni, nie dopuszczający do środka gorących promieni słońca. Rośliny wydzielały przyjemny, lekko ziemisty zapach, który przenikał całe pomieszczenie.
– Te tu, to moje pomidory – oznajmił Joe, otwierając spiżarkę, i wówczas Jay spostrzegł, że pomiędzy ciepłymi liśćmi rzeczywiście rosną owoce – malutkie i żółte; wielkie, niekształtne i czerwone; a także pasiaste, pomarańczowozielone, przypominające marmurkowe kule do gry. Wzdłuż ścian na podłodze, w doniczkach, stało jeszcze więcej roślin. Niektóre pięły się po ościeżnicy. Po jednej stronie kuchni znajdowało się wiele drewnianych skrzynek z warzywami i owocami, ułożonymi luźno, by się nie poobijały.
– Fajne rośliny – powiedział Jay, chociaż naprawdę wcale tak nie myślał.
Joe rzucił mu rozbawione spojrzenie.
– Jeśli chcesz, by rosły, musisz je zagadywać. I łaskotać – dodał wskazując na długą tyczkę opartą o pustą ścianę. Na końcu miała uwiązany króliczy ogon. – Popatrz no, to mój kij do łaskotek. Bo pomidory… o, one są bardzo łaskotliwe.
Jay spojrzał na niego z niewzruszonym wyrazem twarzy.
– Wygląda na to, żeś wpadł w tarapaty – powiedział Joe, otwierając drzwi po drugiej stronie kuchni. Za nimi była duża spiżarka. – Trza ci było walczyć, hę?
Jay oględnie powiedział mu, co się stało. Gdy zaczął opowiadać, jak Zeth zniszczył radio, jego głos stał się piskliwy, zabrzmiał dziecinnie, niemal płaczliwie. Urwał gwałtownie, a twarz oblał mu rumieniec wściekłości.
Ale Joe zachowywał się tak, jakby niczego nie zauważył. Sięgnął do spiżarki i wyjął butelkę z ciemnoczerwonym płynem oraz dwie szklanki.
– Wlej trochę w siebie – zarządził Joe, napełniając płynem szklanki. Napój pachniał owocowo, ale całkiem obco; lekko zalatywał drożdżami, jak piwo, ale wydzielał też jakąś przewrotną słodycz. Jay podejrzliwie spojrzał na szklankę.
– Czy to wino? – spytał niepewnie. Joe skinął głową.
– Z ostrężyn – wyjaśnił, popijając z wyraźnym upodobaniem.
– Chyba nie powinienem… – zaczął Jay, ale Joe pchnął w jego stronę szklankę w niecierpliwym geście.
– Spróbuj, chłopcze – nakazał. – Doda ci ducha. Spróbował.
Joe klepał go po plecach tak długo, aż przestał się krztusić, uprzednio jednak wyjął z dłoni chłopca szklankę, by cenny płyn nie wylał się.
– Co za ohydztwo! – zdołał wydusić z siebie Jay pomiędzy napadami kaszlu.
To coś zupełnie nie smakowało jak wino, które zdarzało mu się pijać do tej pory. A smak wina nie był dla niego niczym nowym – rodzice od dawna częstowali go winem do obiadu, i Jay nawet rozsmakował się w niektórych co słodszych niemieckich gatunkach. Tym razem doświadczył zupełnie nowych doznań. Wino Joego smakowało ziemiście, trochę jak bagienna woda z domieszką owoców skwaśniałych ze starości. Tanina oblepiła mu język. Paliło go w gardle. Oczy nabiegły łzami.
Joe wyglądał na nieco urażonego, ale po chwili wybuchnął śmiechem.
– Kapkę za mocne, hę?
Jay pokiwał głową, wciąż lekko pokasłując.
– Oczywista, powinienem wiedzieć – rzucił Joe pogodnie, odwracając się w stronę spiżarki. – Znaczy się, do te go trza się przyzwyczaić. Ale ono ma duszę – dodał rozmarzonym głosem, odstawiając ostrożnie butelkę na półkę. – A to najważniejsze.
Kiedy ponownie obrócił się w stronę Jaya, miał w ręku butelkę „Żółtej Lemoniady Bena Shaw’a”.
– Na mój rozum na razie to ci zrobi lepiej – oznajmił, napełniając szklankę. – A gdy chodzi o to wino, już wkrótce do niego dorośniesz.
Znów zwrócił się w stronę spiżarki, zawahał, po czym oznajmił:
– Ale myślę, że mogę ci dać coś na twoje inne kłopoty, jeśli tylko chcesz. Chodź za mną.
Jay nie bardzo wiedział, czego tak naprawdę się wówczas spodziewał. Że ten stary człowiek udzieli mu kilku lekcji kung-fu? Podaruje bazookę pozostałą z czasów wojny, kilka granatów albo dzidę Zułusów przywiezioną z dalekich wojaży? Czy może nauczy go specjalnego, absolutnie niezawodnego, powalającego wroga ciosu, który poznał dzięki mistrzowi z dalekiego Tybetu? Tymczasem Joe powiódł go na drugą stronę domu, gdzie z gwoździa wystającego z kamiennego muru zwisał czerwony, flanelowy woreczek. Joe go zdjął, powąchał zawartość, po czym wręczył Jayowi.