Изменить стиль страницы

W końcu przyniósł i postawił na stole resztę różanego wina wyrobu Joego. Butelka była zakurzona od stania w piwnicy, sznurek wokół szyjki zblakły do koloru jasnej słomy z powodu upływu lat. Wino w środku milczało w oczekiwaniu. Czując zażenowanie, a jednocześnie niezwykłe uniesienie, Jay napełnił trunkiem szklankę i podniósł do ust.

– Przepraszam, staruszku. Za zgodę, OK? Po czym czekał na pojawienie się Joego. Czekał aż do zmroku.

Tymczasem w piwnicy nieustannie wybrzmiewał echem radosny śmiech.

42

Josephine w końcu szepnęła o nim słowo temu i owemu. Jay nagle spostrzegł, że wszyscy są dla niego znacznie bardziej przyjacielscy. Wielu ludzi pozdrawiało go teraz serdecznie na ulicy, zaś Poitou, piekarz, który do tej pory zwracał się do niego jedynie z zawodową uprzejmością sprzedawcy, zaczął go wypytywać o książkę i udzielać rad, co kupić.

– Pain aux noix jest dziś wyśmienity, monsieur Jay. Proszę go spróbować z kozim serem i oliwkami. Ale ser i oliwki muszą przedtem koniecznie poleżeć z godzinę na słonecznym parapecie, by nabrać aromatu – mówiąc to, ucałował koniuszki swoich palców. – Takiego delikatesu nie dostałby pan nigdy w Londynie.

Poitou był piekarzem w Lansquenet od dwudziestu pięciu lat. Palce wyginał mu reumatyzm, ale on utrzymywał, że ugniatanie i formowanie ciasta nadaje im giętkości. Jay obiecał, że przygotuje mu na reumatyzm saszetkę z odpowiednimi ziołami – kolejny trik, którego nauczył się od Joego. Dziwne, jak szybko sobie o tym przypomniał. Gdy zaaprobował go Poitou, posypały się i inne znajomości: z Guillaume’em, byłym nauczycielem; z Darien, która uczyła najmłodsze klasy; Rodolphe’em, kierowcą autobusu codziennie dowożącym dzieci do szkoły w Agen i przywożącym je z powrotem do domu; Nanette, pielęgniarką pracującą w pobliskim domu starców; Brianconem, pszczelarzem, którego ule stały po drugiej stronie Les Marauds. Wszyscy ci ludzie jakby tylko czekali na szczególny sygnał przyzwolenia, żeby pofolgować swojej ciekawości. Teraz zewsząd zalewały go pytania. A czym Jay się zajmował w Londynie? Czy był żonaty? Nie? Ale na pewno miał kogoś na stałe. Nie? Zdumienie. Teraz, gdy zostały rozproszone wszelkie podejrzenia, ludzi w wiosce pożerała ciekawość. Teraz chcieli wiedzieć o nim wszystko. Przy czym nawet najbardziej intymne tematy poruszali z niewinnym zainteresowaniem. Jak była zatytułowana jego ostatnia książka? Ile właściwie zarabiają pisarze w Anglii? Czy kiedykolwiek pokazywali go w telewizji? A Ameryka? Czy był w Ameryce? Westchnienia zachwytu po usłyszeniu odpowiedzi. Każda informacja miała być potem rozprzestrzeniana po wiosce nad filiżankami kawy, kuflami małego jasnego, szeptana w sklepach, przekazywana z ust do ust i odpowiednio komentowana za każdym powtórzeniem.

Plotka stanowiła cenną walutę w Lansquenet. Stąd wciąż sypały się kolejne pytania, za które nie można było się obrażać, bo płynęły z oczywistej prostoduszności. A ja? Czy jest coś o mnie w twojej książce? A o mnie? A o mnie? Z początku Jay się wahał. Ludzie nie zawsze reagują przychylnie na wieść, że są obserwowani – ich rysy i cechy zapożyczane, manieryzmy opisywane. Bywali tacy, którzy chcieli zapłaty. I tacy, którzy się czuli urażeni swoim portretem. Ale tu, w Lansquenet, sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Nagle każdy miał mu do opowiedzenia jakąś historię. „I możesz ją umieścić w swojej książce”, mawiali. Niektórzy nawet spisywali swoje opowieści – na kartkach z notesu, kawałkach papieru pakowego, a raz nawet na odwrocie paczuszki z nasionami. Większość z tych ludzi – szczególnie starszych – bardzo rzadko brała do ręki jakąkolwiek książkę. Niektórzy, jak Narcisse, w ogóle ledwo umieli czytać. A mimo to żywili wobec książek niebywały szacunek. Taki sam był też Joe. Z górniczego domu wyniósł pogląd, że czytanie to strata czasu, chował więc swoje egzemplarze „National Geographic” skrzętnie pod łóżkiem, a w duchu rozkoszował się opowiadaniami, które mu czytał Jay, kiwając głową w powadze i skupieniu. I chociaż Jay nigdy nie widział, by Joe czytał coś innego niż „Zielnik Culpepera” czy okazjonalnie jakieś popularne czasopismo, to jednak z ust starszego pana wyrywał się niekiedy cytat czy literackie odniesienie, które musiało mieć swoje źródło w intensywnej, choć potajemnej, lekturze. Poza tym Joe lubił poezję – dokładnie w taki sam sposób, w jaki lubił kwiaty: zawstydzony krył swój afekt głęboko pod pozorami całkowitej obojętności. Ale zdradzał go własny ogród. Spod krawędzi inspektów wyzierały bratki. Dzikie, pnące róże wiły się wespół z pędami fasoli. W tym sensie Lansquenet miało wiele wspólnego z Joem. Praktycyzm był tu podszyty pulsującym romantyzmem. Jay spostrzegł, że niemal z dnia na dzień stał się kimś, komu się należą bardzo szczególne względy i uczucia – kimś, nad kim kiwa się głową z zakłopotaniem. Pisarz z Anglii – dingue mais sympa, heh! - postać w równym stopniu wywołująca śmiech, co i trwożny podziw. Święty szaleniec z Lansquenet. Przez jakiś czas nikt nie wziąłby mu niczego za złe. Dzieci już nie krzyczały „Rosbif!” na jego widok. A do tego pojawiły się prezenty – Jay był teraz wprost zasypywany podarkami. Od Briancona dostał słoik świeżo zebranego miodu wraz z anegdotą o jego siostrze, która pewnego dnia usiłowała przyrządzić królika – „po godzinie w kuchni rzuciła nim przez drzwi, krzycząc:»Zabierzcie to! Nigdy w życiu nie oskubię tego cholerstwa!«”- oraz notatką: „Możesz wykorzystać tę historię w swojej książce”. Popotte obdarowała go tortem własnej roboty, który przewiozła ostrożnie w torbie na listy umieszczonej w koszyku roweru, którym z tej okazji musiała jechać wyjątkowo powoli. Niespodziewany prezent nadszedł też od Narcisse’a – paczuszka nasion ziemniaków z wymamrotanym przykazaniem, by posiać je po słonecznej stronie domu. Jakakolwiek oferta zapłaty spotkałaby się z ciężką obrazą. Jay usiłował się odwdzięczyć za ten strumień podarków stawianiem wielu kolejek w Cafe des Marauds, jednak zawsze w końcu okazywało się, że i tak postawił mniej szklaneczek trunków niż ktokolwiek inny.

– Wszystko w porządku – zapewniła go Josephine, gdy podzielił się z nią swoim problemem. – Tacy właśnie są ludzie w Lansquenet. Potrzebują czasu, by kogoś zaaprobować. Ale potem… – uśmiechnęła się szeroko. Jay trzymał w dłoni siatkę wypchaną prezentami, które mieszkańcy wioski zostawili dla niego pod barem Josephine – ciasta, ciasteczka, butelki wina, pokrowiec na poduchę od Denise Poitou, tarta domowej roboty od Toinette Arnauld. Josephine spojrzała na te dobra i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– Chyba możemy zaryzykować twierdzenie, że zostałeś tu w już pełni zaakceptowany, prawda?

Tylko jedna osoba nie przyłączyła się do tego ogólnego entuzjazmu. Marise d’Api pozostała równie daleka i chłodna, jak przedtem. Jay widział ją kilka razy, ale zawsze z pewnej odległości – dwukrotnie na traktorze i jeszcze kiedyś pracującą na polu – zawsze jednak poświęcającą się pielęgnowaniu winnicy. Za to nigdzie nie dojrzał ani śladu jej córki. Jay tłumaczył sobie, że rozczarowanie, którego doznawał w związku z Marise, jest zupełnie absurdalne. Po tym, co słyszał, w żadnym razie nie należało się spodziewać, by wydarzenia w wiosce mogły mieć jakikolwiek wpływ na zachowanie Marise.

Wkrótce też odpisał Nickowi, załączając kolejne pięćdziesiąt stron powieści. Od jakiegoś czasu posuwał się dużo wolniej. Częściowo z powodu ogrodu. Miał w nim teraz dużo pracy – im szybciej zbliżało się lato, tym bardziej dawały się we znaki chwasty. Joe miał rację. Jay musiał doprowadzić wszystko do ładu, póki czas. Dojrzał tu wiele roślin wartych uratowania. Warunek był jeden – musiał jak najszybciej uporządkować ogród. W pobliżu domu znajdowało się piękne herbarium – szerokości mniej więcej dwudziestu stóp – obsadzone na brzegach maleńkim żywopłotem z tymianku. W warzywniku – po trzy rzędy ziemniaków, rzepy, karczochów, marchwi i czegoś, co najprawdopodobniej było bulwiastym selerem. Jay posiał margerytki pomiędzy grzędami ziemniaków, by odstraszyć stonkę – zaś melisę wśród marchewek, żeby nie zjadały ich ślimaki. Musiał też zacząć myśleć o warzywach na zimę i roślinach na letnie sałaty. W tym celu udał się do Narcisse’a po nasiona i sadzonki: brokułów, by były gotowe do zbiorów we wrześniu, różnych odmian zielonej sałaty, żeby dojrzewały przez cały lipiec i sierpień. W niewielkim inspekcie, który skonstruował z drzwi przywiezionych przez Clairmonta, posadził miniaturowe warzywa: drobnolistne sałaty, maleńkie marchewki i drobny pasternak, które miały być gotowe do jedzenia za mniej więcej miesiąc. Joe miał rację – gleba była tutaj doskonała. Bogata, brunatna, wilgotna, a jednocześnie lżejsza niż po drugiej stronie rzeki. Niewiele też znajdował w niej kamieni, a te, na które się natknął, zrzucał na miejsce, w którym zamierzał urządzić skalny ogródek. Niemal też ukończył prace nad odnową rosarium. Odchwaszczone, rozpięte na starym murze krzewy różane zaczęły rozrastać się bujnie i wypuszczać pąki – teraz już kaskada na wpół otwartych kwiatów spływała po różowawej ścianie, rozsiewając wokół wonne aromaty. Po mszycach nieomal nie zostało śladu. Metoda Joego – lawenda, melisa i goździki zaszyte we flanelowy woreczek uwiązany do krzewu tuż nad glebą – zdziałała cuda. Prawie co niedzielę Jay ścinał najbardziej rozwinięte kwiaty i zanosił na Place Saint Antoine, do domu Mireille Faizande – zazwyczaj tuż po mszy.