Изменить стиль страницы

Jeszcze raz wyciągnął broszurę z kieszeni. Teraz już była bardzo pomięta – tani papier zaczynał się przecierać na zgięciach. Przez chwilę pomyślał, że wreszcie poczuje się inaczej, że w końcu opuści go to niezwykłe poczucie przymusu. Ale nie. Wciąż w nim tkwiło. W brezentowej torbie leżącej tuż obok, na siedzeniu, „Specjały” rozpierały się i gulgotały w rytm stukotu pociągu, a w ich wnętrzu osad dawno minionych letnich miesięcy kłębił się niczym karmazynowy muł zmąconej rzeki.

Jay nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie dotrze do Marsylii.

14

Pog Hill, lato 1976

Czekał na działce. Radio przywiązane kawałkiem sznurka do gałęzi grało dość głośno, ale Jay wyraźnie słyszał, że Joe śpiewa w rytm – tym razem „Boys Are Back In Town” grupy Thin Lizzy – swoim pełnym, wodewilowym głosem. Stał odwrócony plecami, schylony nad kępą specjalnej odmiany malin z sekatorem w dłoni. Przywitał Jaya, nie odrywając się od pracy, wciąż zwrócony do niego plecami, jak gdyby Jay nigdy nie wyjeżdżał. W pierwszej chwili chłopiec pomyślał, że Joe zdecydowanie się postarzał – jego włosy pod wytłuszczoną czapką zdawały się przerzedzone, a pod T-shirtem bardzo ostro rysowały się kruche dyski kręgosłupa – jednak gdy starszy pan się w końcu odwrócił, Jay spostrzegł, że to wciąż ten sam, niezmieniony Joe o żywo niebieskich oczach i uśmiechu bardziej odpowiednim dla czternastolatka niż sześćdziesięciopięcioletniego mężczyzny. Na szyi miał zawieszony jeden ze swoich czerwonych, flanelowych amuletów. Gdy Jay uważnie rozejrzał się po działce, zauważył że podobne talizmany znajdują się na każdym drzewie, na każdym krzaku, nawet na rogach cieplarni i inspektów skonstruowanych domowym sposobem. Klosze ze słoików i odpowiednio uciętych plastikowych butelek po lemoniadzie, chroniące kiełkujące nasiona, też miały zawiązany wokół kawałek czerwonego sznureczka bądź starannie wyrysowany tym samym kolorem jakiś znak. Mógł być to kolejny wymyślny żart starszego pana – jak pułapki na skórki czy szerbetowy krzew – jednak tym razem humor Joego cechował jakiś ponury upór, przywodzący na myśl człowieka w oblężonym mieście. Jay spytał go o te wszystkie amulety, spodziewając się w odpowiedzi tradycyjnego dowcipu, szelmowskiego przymrużenia oka, a tymczasem wyraz twarzy Joego pozostał nadzwyczaj poważny.

– To dla ochrony, chłopcze – oznajmił cichym głosem. – Dla ochrony.

Wiele czasu zabrało Jayowi zrozumienie, jak bardzo poważne było to oświadczenie.

Lato wiło się leniwie, niczym piaszczysta, wiejska droga. Jay wpadał na Pog Hill Lane w zasadzie co dzień, a kiedy czuł nieprzepartą ochotę pobycia w samotności, wówczas szedł do Nether Edge i nad kanał. Niewiele się tam zmieniło. Na wysypisku przybyło wspaniałości: kilka lodówek, worki ze starymi ubraniami, zegar z uszkodzoną obudową, karton wypchany zniszczonymi książkami w tanich wydaniach. Dzięki kolei również trafiały tam rozmaite skarby: gazety, czasopisma, połamane płyty gramofonowe, fajansowe kubki i spodki, puszki, butelki nadające się do skupu. Każdego ranka Jay przeczesywał tory i ich bezpośrednie sąsiedztwo, zbierając to, co wydawało mu się cenne bądź interesujące, po czym dzielił się swoimi znaleziskami z Joem w jego domu. Starszy pan nie marnował niczego. Stare gazety wędrowały na kompost. Kawałki chodnika powstrzymywały rozrost chwastów na warzywnych grządkach. Plastikowe torby osłaniały gałęzie owocowych drzew i odstraszały ptaki. Joe zademonstrował Jayowi, jak robić klosze dla osłony młodziutkich sadzonek i kiełkujących nasion z zaokrąglonych części butelek od lemoniady i jak wykorzystywać stare, zużyte opony w charakterze rozsadników dla ziemniaków. Pewnego dnia spędzili całe popołudnie na taszczeniu wyrzuconej lady chłodniczej w górę nasypu, by ją przerobić na inspekt. Złom i stare ubrania sortowali do odpowiednich kartonów i potem Joe sprzedawał je wędrownemu handlarzowi staroci. Opróżnione puszki po farbach i plastikowe wiaderka stawały się doniczkami na rośliny.

W zamian za te wszystkie skarby Joe odkrywał przed Jayem sekrety ogrodu. Powoli chłopiec nauczył się odróżniać lawendę od rozmarynu i hyzop od szałwii. Nauczył się, jak smakować glebę – trzeba było wrzucić szczyptę pod język, jak człowiek sprawdzający jakość tytoniu – by określić jej kwasowość. Jay nauczył się także uśmierzać ból głowy za pomocą rozkruszonej lawendy, a ściskanie w dołku – miętą pieprzową. Dowiedział się, jak parzyć herbatkę z rumianku na lepszy sen. Nauczył się sadzić margerytki na poletkach ziemniaczanych dla odstraszania szkodników, zrywać czubki pokrzyw na piwo, a także wyrysowywać grabiami znak chroniący od złego uroku, ilekroć nad ogrodem przeleciała sroka. Oczywiście zdarzało się, że niekiedy starszy pan nie mógł się powstrzymać od jakiegoś żartu. Jak na przykład wtedy, gdy dał mu do smażenia cebulki żonkili zamiast normalnej cebuli lub gdy kazał mu sadzić pod płotem dojrzałe truskawki, by sprawdzić, czy wyrosną z nich nowe krzaczki. Ale przez większość czasu Joe zachowywał się bardzo poważnie – a przynajmniej tak sądził Jay – i najwyraźniej czerpał przyjemność z nowej dla siebie roli nauczyciela. Pewnie już wtedy wiedział, że to wszystko zmierza ku końcowi, chociaż w owym czasie Jay niczego nie podejrzewał i tego lata czuł się najszczęśliwszy w życiu, gdy siedział na działce Joego i słuchał z nim razem radia, czy sortował złom i szmaty, lub gdy trzymał szatkownicę do warzyw i gdy razem selekcjonowali owoce na następną partię wina. Porównywali wartość muzyczną „Good Vibrations” (wybór Jaya) z wartością „Brand New Combine Harvester” (wybór Joego). Jay czuł się bezpieczny, chroniony przez dobre moce, jakby znalazł się nagle w niewielkim załomku wieczności, który miał trwać w nieskończoność i nigdy go nie zawieść. Wszystko wokół jednak ulegało nieznacznej zmianie. Być może tkwiła ona w samym Joem: niezwykłym dla niego niepokoju, nadzwyczaj rozważnym spojrzeniu, malejącej liczbie gości – czasami przez cały tydzień przychodziły zaledwie dwie osoby – lub w niezwykłej, złowrogiej ciszy panującej na Pog Hill Lane. Nie było już słychać żadnych stuków i puków, żadnego podśpiewywania, na linkach suszyło się coraz mniej prania, a klatki dla królików i gołębniki stały porzucone, popadając w ruinę.

Joe często chadzał na skraj swojej działki i w milczeniu spoglądał na linię kolejową. Pociągów też jeździło teraz coraz mniej – jedynie dwa pasażerskie dziennie na torach dalekobieżnego ruchu, a poza tym przetaczały się tam jedynie lokomotywy manewrowe i wózki z węglem zmierzające ku składowisku zlokalizowanemu na północnym skraju miasteczka. Szyny – tak świecące i wypolerowane zeszłego lata – teraz zaczynała pokrywać rdza.

– Po mojemu planują zamknąć tę linię – rzucił Joe pewnego razu. – W następnym miesiącu pewno przyjdą i wyburzą Kirby Central. – Kirby Central to była budka dróżnika nieopodal stacji. – A zaraz potem budkę w Pog Hill, o ile się nie mylę.

– Ależ to twoja cieplarnia – zaprotestował Jay. Od kiedy znał Joego ten zawsze wykorzystywał zapuszczoną budkę dróżnika położoną pięćdziesiąt metrów od jego działki na swoją cieplarenkę, którą zapełnił delikatnymi, ciepłolubnymi roślinami, krzewami pomidorów, dwoma drzewkami brzoskwiniowymi i winoroślą pnącą się ku powale, wymykającą się na biały dach w kaskadzie szerokich, jasnych liści.

Joe wzruszył ramionami.

– Zwykle od razu je burzą – oświadczył. – I tak miałem dużo szczęścia.

Powędrował wzrokiem ku czerwonym woreczkom przybitym do tylnej ściany, po czym wyciągnął rękę i chwycił jeden z nich pomiędzy palce.

– Do tej pory byliśmy roztropni – dorzucił. – Nie przyciągaliśmy cudzej uwagi. Ale gdy zamkną linię, wtedy zjawią się tu ludzie, by zdemontować trakcję, dojdą do Pog Hill i do Nether Edge. Mogą siedzieć tu miesiącami. A ten grunt, to własność kolei. Ja i ty, chłopcze, jesteśmy tu bez prawnymi intruzami.

Jay powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem, chłonąc – jakby po raz pierwszy w życiu – cały pas działki, równe rzędy warzyw, szklarnie, setki plastikowych rozsadników, dziesiątki drzewek owocowych, gęste krzewy malin, czarnej porzeczki, kępy rabarbaru. To zabawne, ale nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że znajdują się na obcym terenie.