Изменить стиль страницы

– Nie zgodzę się. Nie zrobiłem tego i jeżeli nie doprowadzisz do procesu, znajdę kogoś innego.

Levin trzymał teczkę z dowodami oskarżenia. Wyrwałem mu ją, żeby mieć przed oczami raport z analizy broni.

– Nie zrobiłeś? – zwróciłem się do Rouleta. – Dobra, skoro tak, to mógłbyś mi powiedzieć, po co poszedłeś do prostytutki ze zrobionym na zamówienie nożem Black Ninja o pięciocalowym ostrzu, na którym po obu stronach były wygrawerowane twoje inicjały?

Skończywszy czytać opis broni z raportu, rzuciłem teczkę z powrotem Levinowi. Detektyw nie zdążył jej złapać i wylądowała mu na piersi.

– Bo zawsze noszę go przy sobie!

Po tej odpowiedzi wygłoszonej zdecydowanym tonem w gabinecie zapadła cisza. Znów przespacerowałem się tam i z powrotem.

– Zawsze go nosisz przy sobie – powtórzyłem.

– Zgadza się. Sprzedaję nieruchomości. Jeżdżę drogimi samochodami. Noszę drogą biżuterię. I często spotykam się sam na sam z nieznajomymi w pustych domach.

Znów umilkłem. Mimo wzburzenia wciąż logicznie myślałem i dostrzegłem promyczek. Levin spojrzał na Rouleta, a potem na mnie. On też zrozumiał.

– Co ty wygadujesz? – spytałem. – Przecież sprzedajesz domy bogatym ludziom.

– Skąd mam wiedzieć, że są bogaci, kiedy dzwonią i mówią, że chcą obejrzeć nieruchomość?

Zdezorientowany rozłożyłem ręce.

– Musisz mieć chyba jakiś sposób, żeby ich sprawdzić, nie?

– Jasne, sprawdzamy wypłacalność i możemy poprosić o referencje. Ale i tak z reguły musimy polegać na tym, co sami powiedzą, a tacy ludzie nie lubią czekać. Kiedy chcą obejrzeć jakąś nieruchomość, to chcą i już. Na rynku jest duża konkurencja. Jeżeli nie będziemy działać szybko, zawsze ktoś może nas ubiec.

Skinąłem głową. Promyczek nadziei stawał się jaśniejszy. Być może to był jakiś punkt zaczepienia.

– Dochodziło nawet do morderstw – ciągnął Roulet. – Każdy agent wie, że kiedy idzie sam do jakiegoś domu, zawsze istnieje niebezpieczeństwo. Przez jakiś czas w mieście grasował, jak go nazywała prasa, „wampir domów na sprzedaż”. Napadał i okradał kobiety w pustych budynkach. Moja matka…

Nie dokończył. Czekałem, ale milczał.

– Co twoja matka?

Roulet zawahał się przez moment.

– Miała pokazać komuś dom w Bel – Air. Była sama, ale sądziła, że jest bezpieczna, to w końcu Bel – Air. Ten bydlak ją zgwałcił. Związał i zostawił. Kiedy nie wróciła do biura, pojechałem tam. I ją znalazłem.

Roulet wpatrywał się w przestrzeń, wspominając tamto zdarzenie.

– Kiedy to się stało? – zapytałem.

– Jakieś cztery lata temu. Potem matka przestała sprzedawać.

Została w biurze i nigdy więcej nikomu nie pokazywała nieruchomości. Ja zająłem się handlem. Wtedy sprawiłem sobie nóż. Mam go od czterech lat i wszędzie go ze sobą noszę, z wyjątkiem samolotów.

Miałem go w kieszeni, kiedy wszedłem do tego mieszkania. Nie zamierzałem go użyć.

Opadłem na fotel naprzeciw kanapy. Myślałem gorączkowo. To mogłoby mieć ręce i nogi. Ale jednak obrona opierałaby się na zbiegu okoliczności. Roulet wpadł w pułapkę zastawioną przez Reggae Campo, która ogłuszywszy go, przypadkiem znalazła u niego nóż, co ułatwiło jej sprawę. Mogło się udać.

– Czy matka zgłosiła to policji? – zapytał Levin. – Przeprowadzono śledztwo?

Roulet pokręcił głową, rozgniatając papierosa w popielniczce.

– Nie, za bardzo się wstydziła. Bała się, że to mogłoby się dostać do gazet.

– Kto jeszcze o tym wie? – zapytałem.

– Ja, hm… i na pewno Cecil. Prawdopodobnie nikt więcej. Ale nie możesz tego wykorzystać. Nie zgodziłaby…

– Nie wykorzystam tego bez jej zgody – uspokoiłem go. – Ale to może się okazać ważne. Będę z nią musiał o tym porozmawiać.

– Nie, nie chcę…

– Louis, tu chodzi o twoje życie i karierę. Jeżeli trafisz do pudła, nici z kariery. Nie przejmuj się matką. Każda zrobi wszystko, żeby chronić młode.

Roulet spuścił wzrok i pokręcił głową.

– Sam nie wiem… – powiedział.

Odetchnąłem głęboko, starając się pozbyć napięcia. Może jednak udało się zapobiec katastrofie.

– Wiem jedno – dodałem. – Pójdę do prokuratora i powiem mu, że rezygnujemy z ugody. Stawiamy wszystko na jedną kartę i idziemy na proces.

Rozdział 16

Ciosy spadały dalej. Drugie kukułcze jajo podrzucone przez oskarżenie odkryłem dopiero po tym, gdy podrzuciłem Earla na parking, gdzie co dzień rano zostawiał swój samochód, i wróciłem lincolnem do Van Nuys. „Four Green Fields” był kiszkowatym pubem przy Victory Boulevard – adwokaci lubili lokal chyba właśnie dlatego, że znajdował się na „bulwarze zwycięstwa”. Po lewej stronie ciągnął się długi bar, a po prawej rząd odrapanych stolików. Pub był zatłoczony jak wszystkie irlandzkie knajpy w dzień świętego Patryka. Podejrzewałem, że kłębił się tu jeszcze większy tłum niż w zeszłym roku, bo pijackie święto wypadło w czwartek i wielu imprezowiczów zaczynało właśnie długi weekend. Sam też zadbałem o to, żeby mój terminarz na piątek był pusty. Zawsze po świętym Patryku robię sobie wolne.

Kiedy zacząłem się przedzierać przez ciżbę, szukając Maggie McPherson, z szafy grającej stojącej gdzieś w głębi buchnął obowiązkowy „Danny Boy”. Była to jednak punkrockowa wersja z początku lat osiemdziesiątych i gdy dojrzałem znajome twarze i usiłowałem zapytać, czy ktoś nie widział mojej byłej żony, łomoczący rytm skutecznie wszystko zagłuszał. Z urywków rozmów, jakie dochodziły do mnie, kiedy przeciskałem się przez tłum klientów, wynikało, że prawie wszyscy dyskutowali o Robercie Blake'u i nieprawdopodobnym wyroku uniewinniającym z poprzedniego dnia.

Natknąłem się na Roberta Gillena. Kamerzysta sięgnął do kieszeni, wyciągnął cztery studolarowe banknoty i wręczył mi. Były to prawdopodobnie cztery z tych samych dziesięciu setek, jakie zapłaciłem mu przed dwoma tygodniami w sądzie Van Nuys, gdy starałem się zaimponować Cecilowi Dobbsowi swoimi umiejętnościami unieszkodliwiania mediów. Wliczyłem już ten tysiąc w koszty sprawy obciążając nim konto Rouleta. Czterysta stanowiło zysk.

– Tak myślałem, że cię tu spotkam! – krzyknął mi Gillen do ucha.

– Dzięki, Trójnóg – odrzekłem. – Będę miał na rachunek.

Wybuchnął śmiechem. Spojrzałem w tłum, szukając swojej byłej żony.

– Zawsze możesz na mnie liczyć – oświadczył.

Klepnął mnie w ramię, a ja przecisnąłem się obok niego i brnąłem dalej przez tłum. Wreszcie odnalazłem Maggie w ostatnim boksie. Przy stoliku siedziało sześć kobiet – prokuratorek i sekretarek pracujących w Van Nuys. Większość znałem przynajmniej z widzenia, ale znalazłem się w dość niezręcznej sytuacji, ponieważ musiałem stać i przekrzykiwać muzykę i gwar. Poza tym wszystkie reprezentowały prokuraturę i uważały, że jako adwokat działam w zmowie z diabłem. Na stoliku stały dwa dzbanki guinnessa, z których jeden był pełen. Nie miałem jednak żadnych szans przepchnąć się do baru po czystą szklankę. Maggie zorientowała się w moim położeniu i zaoferowała mi swoją szklankę.

– Nie ma sprawy! – krzyknęła. – Kiedyś już i tak mieszaliśmy ślinę.

Uśmiechnąłem się, odgadując, że to nie pierwsze dwa dzbanki.

Pociągnąłem spory łyk. Piwo smakowało wspaniale. Guinness zawsze dodawał mi sił.

Maggie siedziała pośrodku kanapy z lewej strony, między dwiema młodymi prokuratorkami, o których wiedziałem, że wzięła je pod swoje skrzydła. W Van Nuys większość młodych dziewczyn szukała wsparcia mojej byłej żony, ponieważ szef, Smithson, zwykle otaczał się ludźmi w rodzaju Mintona.

Ciągle stojąc, uniosłem piwo w toaście, ale Maggie nie mogła mi odpowiedzieć tym samym, bo zabrałem jej szklankę. Podniosła więc dzbanek.

– Zdrówko!

Nie posunęła się jednak do tego, by pić prosto z dzbanka. Odstawiła go i szepnęła coś na ucho siedzącej obok koleżance. Kobieta wstała, żeby wypuścić Maggie. Moja była żona cmoknęła mnie w policzek, oświadczając:

– W takich sytuacjach damie zawsze jest łatwiej zdobyć szklankę.