Изменить стиль страницы

Jeżeli sądzili, że zapomniałem o pieniądzach, musieli się jeszcze sporo nauczyć. Dobbs zerknął na Rouleta, który wyraził zgodę skinieniem głowy. Dobbs także przytaknął.

– A więc ustalone – rzekł. – Do zobaczenia na miejscu.

Piętnaście minut później siedziałem z Levinem na tylnej kanapie lincolna. Podążaliśmy za srebrnym mercedesem, którym jechali Dobbs i Roulet. Zadzwoniłem do Lorny. Jedyna ważna wiadomość nadeszła od prokurator prowadzącej sprawę Glorii Dayton. Leslie Faire zgodziła się na układ.

– No – powiedział Levin, gdy zamknąłem telefon. – Co naprawdę o tym myślisz?

– Uważam, że na tej sprawie zarobimy mnóstwo pieniędzy i właśnie jedziemy po pierwszą ratę. Przepraszam, że cię tam ciągnę.

Nie chciałem, żeby to wyglądało, jakby chodziło tylko o czek.

Levin pokiwał głową, ale się nie odezwał. Po chwili podjąłem:

– Właściwie jeszcze nie wiem, co myśleć. Cokolwiek się zdarzyło w tamtym mieszkaniu, rozegrało się szybko. To dla nas szansa. Nie ma gwałtu, nie ma DNA. Widać promyczek nadziei.

– Trochę przypomina mi sprawę Jesusa Menendeza, tyle że bez DNA. Pamiętasz go?

– Tak, ale wolałbym zapomnieć.

Starałem się nie myśleć o klientach, którzy siedzieli w więzieniu bez szans na apelację i czekały ich tylko lata odsiadki. Zawsze robię, co tylko potrafię, ale czasami nic się nie da zrobić. Sprawa Jesusa Menendeza była jedną z takich spraw.

– Jak stoisz z czasem? – spytałem, wracając myślami do teraźniejszości.

– Mam parę rzeczy, ale mogą zaczekać.

– Teraz będziesz musiał pracować wieczorami. Chcę, żebyś odwiedził te bary. Muszę wiedzieć wszystko o nim i o niej. Na razie sprawa wydaje się prosta. Jeżeli załatwimy dziewczynę, sprawę też mamy załatwioną.

Levin skinął głową. Trzymał na kolanach teczkę.

– Masz tu swój aparat?

– Jak zawsze.

– Kiedy przyjedziemy do niego, pstryknij Rouletowi kilka zdjęć.

Nie chcę, żebyś pokazywał w knajpach fotkę z kartoteki. To może wszystko zepsuć. Mógłbyś zdobyć zdjęcie tej kobiety, kiedy nie miała rozkwaszonej twarzy?

– Mam zdjęcie z prawa jazdy, w miarę aktualne.

– Dobrze. Weź je i zrób obchód. Będziesz wielki, jeśli znajdziesz świadka, który widział, jak wczoraj podeszła do Rouleta w „Morgan's”.

– Tam właśnie chciałem zacząć. Daj mi jakiś tydzień. Odezwę się przed odczytaniem oskarżenia.

Skinąłem głową. Przez kilka minut jechaliśmy w milczeniu, rozmyślając o sprawie. Sunęliśmy przez płaskie Beverly Hills, zmierzając do dzielnic, gdzie czekały prawdziwe pieniądze.

– Wiesz, co jeszcze myślę? – odezwałem się. – Pomijając forsę i całą resztę, wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że Roulet nie kłamie. Historia jest taka zakręcona, że może być prawdziwa.

Levin cicho gwizdnął przez zęby.

– Myślisz, że znalazłeś niewinnego klienta? – spytał.

– To by był pierwszy – odparłem. – Gdybym rano o tym wiedział, doliczyłbym premię za niewinność. Niewinny płaci więcej, bo o wiele trudniej go bronić.

– Co racja, to racja.

Zamyśliłem się nad niebezpieczeństwem, jakie wiązało się z pracą dla niewinnego klienta.

– Wiesz, co o niewinnym kliencie mówił mój ojciec?

– Zdawało mi się, że twój ojciec umarł, jak miałeś sześć lat.

– Ściśle mówiąc – pięć. Nawet nie zabrali mnie na pogrzeb.

– I rozmawiał z tobą o niewinnych klientach, kiedy miałeś pięć lat?

– Nie, przeczytałem to w książce długo po jego śmierci. Powiedział, że najgorszy jest niewinny klient. Bo jeżeli coś spieprzysz i trafi za kratki, na całe życie zostanie ci blizna.

– Tak powiedział?

– Mniej więcej. Powiedział, że w przypadku niewinnego klienta nie ma żadnych półśrodków. Żadnych negocjacji, ugody, żadnych kompromisów. Jest tylko jeden werdykt. Na tablicy wyników musisz sobie wypisać NIEWINNY. Nie ma innego wyroku.

Levin w zamyśleniu pokiwał głową.

– Sęk w tym, że mój stary był cholernie dobrym adwokatem i nie lubił niewinnych klientów – dodałem. – Chyba cierpię na to samo.

Czwartek, 17 marca

Rozdział 10

Pierwsza reklama, jaką zamieściłem w książce telefonicznej, brzmiała: „Każda sprawa, w każdym czasie, w każdym miejscu”, ale po kilku latach zmieniłem slogan. Nie dlatego, że nie spodobał się korporacji, ale dlatego że mnie przestał się podobać. Stałem się bardziej wybredny. Okręg Los Angeles przypomina wielki pomarszczony koc pokrywający dziesięć i pół tysiąca kilometrów kwadratowych od pustyni po Pacyfik. O miejsce na kocu walczy ponad dziesięć milionów ludzi, a wielu z nich, gdy wybiera drogę życiową, decyduje się na działalność przestępczą. Według najnowszych statystyk rocznie w okręgu popełnia się prawie sto tysięcy brutalnych przestępstw. W zeszłym roku aresztowano za nie sto czterdzieści tysięcy osób, a kolejne pięćdziesiąt tysięcy za poważne naruszenia prawa związane z narkotykami i seksem. Jeśli dodać do tego pijanych kierowców, co roku można by zapełnić potencjalnymi klientami dwa stadiony Rose Bowl. Trzeba jednak pamiętać, żeby nie wybierać klientów spośród osób zajmujących tańsze miejsca. Liczą się tylko ci siedzący przy linii pięćdziesięciu jardów. Ci, którzy mają kieszenie wypchane pieniędzmi.

Kiedy przestępcy zostają złapani, przekazuje się ich wymiarowi sprawiedliwości, który dysponuje ponad czterdziestoma sądami rozsianymi po całym okręgu jak lokale Burger Kinga, gotowymi ich szybko i sprawnie obsłużyć – tyle że to oni trafiają na talerz. Do tych kamiennych fortec ciągną prawnicy, jak drapieżniki do wodopojów, przy których gaszą pragnienie i polują. Sprytny łowca szybko się orientuje, gdzie można znaleźć najsmaczniejsze kąski, gdzie zaspokajają pragnienie wypłacalni klienci. Przy łowach należy jednak uważać. Trzon klienteli niekoniecznie odzwierciedla strukturę społeczną i ekonomiczną okolicy, w jakiej działa sąd. Dzięki sądom w Compton, Downey i wschodnim Los Angeles miałem nieprzerwany strumień wypłacalnych klientów. Większość oskarżono o handel narkotykami, ale płacili równie autentycznymi pieniędzmi jak kanciarze giełdowi z Beverly Hills.

Siedemnastego rano stawiłem się w sądzie w Compton, gdzie reprezentowałem Dariusa McGinleya podczas ogłaszania wyroku. Recydywiści to stali klienci, a McGinley kwalifikował się do obu kategorii, jak zresztą większość mojej klienteli. Po raz szósty od początku naszej znajomości został aresztowany i oskarżony o handel crackiem. Tym razem działał w Nickerson Gardens, osiedlu, o którym jego mieszkańcy mówili „Nixon Gardens”. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, czy miał to być skrót prawdziwej nazwy, czy nazwano je tak na cześć prezydenta, za którego kadencji powstawał kompleks mieszkaniowy i rynek narkotyków. McGinley został aresztowany w następstwie sprzedaży tuzina porcji cracku podstawionemu funkcjonariuszowi wydziału antynarkotykowego. Podczas transakcji był zwolniony za kaucją po aresztowaniu za identyczne przestępstwo, jakie popełnił dwa miesiące wcześniej. Miał też na koncie cztery wyroki skazujące za dilerkę.

Sytuacja dwudziestotrzyletniego McGinleya nie przedstawiała się najlepiej. Tyle razy złamał prawa systemu, że system w końcu stracił do niego cierpliwość. Ramię sprawiedliwości szykowało się do ciosu.

Mimo że wcześniej rozpieszczano McGinleya nadzorem sądowym i aresztem okręgowym, tym razem prokurator wyznaczył wyższą stawkę, żądając więzienia. Każda próba negocjacji ugody musiałaby się rozpocząć i zakończyć na wyroku pozbawienia wolności. Bez tego warunku nie byłoby mowy o układzie. Prokurator skwapliwie sięgnął po dwie zaległe sprawy i złożył wniosek o dwucyfrowy wyrok.

Wybór był trudny do przyjęcia, ale prosty. Oskarżenie miało w ręku wszystkie karty – niezbite dowody dwukrotnej bezpośredniej sprzedaży narkotyku. Fakty były takie, że mój klient wyglądał na z góry skazanego na porażkę. McGinley zdawał sobie z tego sprawę. Fakty były takie, że sprzedaż koki wartości trzystu dolarów gliniarzowi będzie go kosztować co najmniej trzy lata życia.