Изменить стиль страницы

— Na pamiątkę — powiedział głośno do śnieżnobiałej poduszki.

CZĘŚĆ 6

ZAKOŃCZENIE

Słońce było w zenicie. Miedziany od pyłu dysk wisiał pośrodku bladego, przybrudzonego nieba. Pokraczny cień kurczył się. i jeżył tuż pod podeszwami, to szary i rozmyty, to jakby nagle ożywając nabierał ostrości, robił się. czarny i wyjątkowo wstrętny. Nie było tu żadnej drogi — tylko guzowata, szarożółta sucha glina, popękana, ubita, twarda jak kamień. Jej gładka, niemal wypolerowana powierzchnia nasuwała pytanie, skąd bierze się taka masa pyłu.

Na szczęście wiatr wiał w plecy. Gdzieś daleko za nimi wsysał w siebie niezliczone tony wstrętnych, rozżarzonych drobinek pyłu i z tępym uporem przesypywał je wzdłuż wypalonego słońcem występu, wciśniętego pomiędzy przepaść i Żółtą Ścianą. Wzbijał je w szalonym kołowrocie w niebo, skręcał w giętkie, kokieteryjne, łabędzie szyje trąb powietrznych albo po prostu pchał przed siebie kłębiący się wał, a potem w ataku wściekłości ciskał kłującą mąkę w plecy, we włosy, rozjuszony smagał nią po mokrym od potu karku, chłostał po rękach, po uszach, wpychał do kieszeni, wsypywał za kołnierz…

Była tu pustka i to od bardzo dawna. Może od zawsze. Słońce, glina, wiatr. Tylko czasem przeleci, podskakując i wijąc się jak błaznujący kuglarz, kolczasty szkielet krzewu, wydartego z korzeniami Bóg wie jak daleko stąd. Ani kropli wody, żadnych oznak życia. Tylko pył, pył, pył, pył…

Czasem glina pod nogami gdzieś znikała i zaczynał się kamienny miał. Wszystko było rozpalone, jak w piekle. To z prawej, to z lewej strony z kłębów wędrującego pyłu wystawały gigantyczne fragmenty skał — siwych, jakby przyprószonych mąką. Wiatr i upał nadawały im najbardziej fantastyczne i niespodziewane kształty. Pojawiały się i znikały jak zjawy, jakby bawiły się w kamiennego chowanego. Kamienne okruchy pod nogami stawały się coraz grubsze, nagle kruszywo kończyło się i pod nogami znowu dźwięczała glina.

Kamienie zachowywały się bardzo podstępnie. Usuwały się spod nóg, starały jak najgłębiej wbić w podeszwę, przebić ją, dobrać się do żywego ciała. Glina zachowywała się trochę lepiej, ale i ona robiła co mogła. Nagle wypiętrzała się łysawymi pagórkami, albo ni z tego, ni z owego formowała siew idiotyczne zbocza, rozstępowała się w głębokie, strome doły, na których dnie nie pozwalał oddychać tysiącletni, zastany upał… Ona też grała w swoją grę, w swojego glinianego berka, przechodziła metamorfozy na miarę swojej ograniczonej, glinianej fantazji. Tutaj wszystko grało w swoją grę. I to do jednej bramki…

— Ej, Andrzej — zawołał ochryple Izia. — Andriuchaa!…

— Czego chcesz? — zapytał przez ramię Andrzej i zatrzymał się. Wózek, chybocząc się na rozchwianych kółkach, siłą rozpędu wpadł na niego i podciął kolana.

— Uważaj!…

Izia stał jakieś dziesięć metrów od niego i pokazywał coś, co trzymał w wyciągniętej ręce.

— Co to? — zapytał Andrzej bez specjalnego zainteresowania. Izia naparł na postronki i, nie opuszczając ręki, dotoczył swój wózek do Andrzeja. Andrzej przyglądał mu się — Izia wyglądał strasznie, z tą brodą do piersi, z nastroszoną, szarą od pyłu czupryną, w niewiarygodnie obszarpanej kurtce, z widocznymi przez dziury kawałkami mokrego, owłosionego ciała. Strzępy spodni ledwie zakrywały kolana, prawy but wołał pić, wypuszczając na światło dzienne brudne palce z połamanymi, czarnymi paznokciami… Koryfeusz ducha. Kapłan i apostoł wiecznej świątyni kultury…

— Grzebień! — zawołał triumfalnie Izia, podchodząc bliżej.

Grzebień był z gatunku tych najtańszych — plastikowy, z połamanymi zębami. Właściwie był to zaledwie fragment grzebienia. W miejscu złamania można nawet jeszcze było dojrzeć jakieś GOST, ale plastik był wybielony dziesięcioleciami leżenia na słońcu i porządnie wyżarty przez pył.

— No widzisz — powiedział Andrzej. — A ty ciągle marudzisz: nikt przed nami, nikt przed nami.

— Marudzę zupełnie inaczej — odparł pojednawczo Izia. — Posiedźmy chwilę, co?

— Dobra — zgodził się Andrzej bez entuzjazmu. Izia od razu, nawet nie zdejmując postronków, klapnął tyłkiem wprost na ziemię i zaczął wsuwać kawałek grzebienia do kieszeni na piersi.

Andrzej postawił swój wózek bokiem do wiatru, zrzucił postronki i usiadł, opierając się plecami i karkiem o gorące kanistry. Wiatru zrobiło się jakby mniej, za to goła glina bezlitośnie parzyła w pośladki przez przetarty materiał.

— No i gdzie ten twój rezerwuar? — zapytał z pogardą. — Papla.

— Szszuka, szszuka! — odezwał się Izia. — Musi tu jest!

— Co ty gadasz?

— To taki dowcip, o kupcu — wyjaśnił natychmiast Izia. — Poszedł jeden kupiec do domu publicznego…

— Zaczyna się! — zawołał Andrzej. — Znowu o tym samym? Troszkę spokoju, Katzman, jak słowo daję!

— Nie mogę sobie pozwolić na spokój — oświadczył Izia. — Pełna gotowość w każdej chwili.

— Zdechniemy tu.

— Mowy nie ma! Nawet o tym nie myśl!

— Nie myślę — odpowiedział Andrzej.

To była prawda. Myśl o nieuchronnej śmierci ostatnio bardzo rzadko przychodziła mu do głowy. Cholera wie dlaczego. Może dlatego, że poczucie beznadziejności zupełnie się stępiło, może ciało było już tak wyschnięte i znękane, że przestało krzyczeć i wyć, i tylko ledwo, ledwo chrypiało gdzieś na granicy słyszalności… A może to ilość przeszła w końcu w jakość i zaczęła działać ciągła obecność Izi z jego niemal nienaturalną obojętnością wobec śmierci. A śmierć przez cały czas krążyła wokół nich, to podchodziła bardzo blisko, to nagle znowu się oddalała, ale nigdy nie traciła ich z pola widzenia… Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu jeśli nawet Andrzej zaczynał mówić o nieuchronnym końcu, to tylko po to, żeby przekonać się o swojej rosnącej wobec niego obojętności.

— Co mówisz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Mówię, że najważniejsze to nie bać się tu zdechnąć…

— Sto razy mi to mówiłeś. Już od dawna się nie boję, a ty ciągle swoje…

— To dobrze — powiedział pokojowo Izia. Wyciągnął przed siebie nogi. — Czym by tu podwiązać podeszwę? — zastanowił się. — Jak nie podwiążę, to mi za chwilę odpadnie…

— Odetnij kawałek od postronków i podwiąż… Dać ci nóż? Przez jakiś czas Izia w milczeniu oglądał wystające z buta palce.

— Dobra — powiedział w końcu. — Jak zupełnie odpadnie, to wtedy… Może weźmiemy po łyku?

— Rączki marznąć, nóżki marznąć? — zapytał Andrzej i od razu przypomniał sobie wujka Jurę. Rzadko go teraz wspominał. Był postacią z innego życia.

— Czy nie pora sobie chlapnąć? — podchwycił natychmiast Izia, przypochlebnie zaglądając Andrzejowi w oczy.

— Figą z makiem! — powiedział z zadowoleniem Andrzej. — Wiesz, czego się napij? Tej wody, o której gdzieś tam wyczytałeś. Kłamałeś o tym rezerwuarze, co?

Tak jak się spodziewał, Izia od razu się wściekł.

— Idź w cholerę! Co ja jestem — twoja guwernantka?

— To twój rękopis kłamał…

— Idiota — powiedział Izia z pogardą. — Rękopisy nie kłamią. To nie książki. Trzeba tylko umieć je czytać…

— No, to znaczy, że ty nie umiesz…

Izia tylko na niego popatrzył i od razu zakrzątnął się, wstając.

— Będzie mi tutaj… — mamrotał. — Wstawaj! Chcesz rezerwuar? To czego siedzisz? Wstawaj, mówię!

Wiatr triumfalnie smagnął ich pyłem po uszach i radośnie, jak wesoły pies, zatoczył pyliste koło nad nagą gliną. Glina z wysiłkiem przyłączyła się do niego. Przez jakiś czas zachowywała się grzecznie, jakby zbierając siły, a potem nagle zaczęła spadać zboczem.

Żebym to ja chociaż wiedział, gdzie mnie diabli niosą, pomyślał Andrzej. Przez całe życie gdzieś mnie nosi, nie mogę usiedzieć w jednym miejscu… A przecież nie ma to już żadnego sensu. Wcześniej, mimo wszystko, zawsze był jakiś sens. Nawet najmarniejszy, najgłupszy, ale jednak. Gdy, powiedzmy, bili mnie po mordzie, zawsze mogłem sobie powiedzieć: to nic, to — i w imię, to — walka…