Изменить стиль страницы

W poprzek nie brukowanej przecznicy, przy samym obozie, na zaschniętych ekskrementach leżał Tewosian. Gonił traktor, który skręcił w tę przecznicę i jechał w stronę urwiska, ryjąc spaloną ziemię niecierpliwymi gąsienicami. Tewosian gonił go od samego obozu, strzelał w biegu, z traktora strzelali do niego i tutaj, na skrzyżowaniu, gdzie tamtej nocy stał posąg z żabią mordą, trafili go. Leżał tu teraz, szczerząc żółte zęby, w swoim wysmarowanym pyłem, nieczystościami i krwią żołnierskim mundurze. Ale przed śmiercią, a może już po śmierci, on też trafił: w połowie drogi do urwiska, wbijając zgięte palce w pokruszoną gąsienicami ziemię, wzdęty, ogromny jak góra, leżał sierżant Vogel. Dalej traktor jechał już bez niego — do samego urwiska i jeszcze dalej, w dół, w przepaść.

W obozie leniwie dopalała się przyczepa. Po poprzewracanych, podziurawionych kulami, czarnych od gorąca beczkach jeszcze pełzały dymiące języki pomarańczowych płomieni. W blade niebo powoli wzbijały się kłęby tłustego dymu. Z czarnego zapieczonego stosu na przyczepie sterczały czyjeś spalone nogi. Czuć było ten sam słodkawy, apetyczny zapach, ale teraz od niego mdliło.

Z okna pokoju kartografów zwisało nagie ciało Ruliera — długie, owłosione ręce prawie dosięgały chodnika. Na chodniku leżał automat. Cała ściana wokół okna była poobtłukiwana i poharatana kulami. Po przeciwległej stronie ulicy leżeli na sobie trafieni jedną serią Wasilienko i Palotti. Obok nich nie było broni. Na wychudłej twarzy Wasilienki zastygł wyraz niewiarygodnego zdumienia i przerażenia. Drugiego geologa, drugiego kartografa i zastępcę do spraw technicznych Ellizauera rozstrzelano. Leżeli teraz pod podziurawionymi drzwiami — Ellizauer w kalesonach, pozostali nago.

A w samym centrum tej cuchnącej hekatomby, dokładnie na środku ulicy, na długim stole z aluminiowymi nóżkami, przykryty brytyjską flagą, ze złożonymi na piersiach rękami leżał pułkownik Saint-James, w galowym mundurze, ze wszystkimi odznaczeniami na piersi, ciągle tak samo suchy, niewzruszony i nawet ironicznie uśmiechnięty. Obok, przywarty do nogi od stołu, opierając siwą głowę o jezdnię, leżał Dagan — też w mundurze galowym. W zaciśniętej ręce trzymał złamaną łaskę pułkownika.

To było wszystko. Sześciu żołnierzy — wśród nich Chnojpek, inżynier Kechada, przybłęda Wywloką — drugi traktor z drugą przyczepą znikli. Pozostały trupy, zwalony na kupę sprzęt geologów i kilka automatów. I smród. I tłusty dym. I duszący swąd spalonego mięsa, dolatujący z dogasającej przyczepy. Andrzej wtargnął do swojego pokoju, padł na fotel i z jękiem opuścił głowę na ręce. To koniec. Zupełny koniec. I nie było już ratunku od bólu, nie było ratunku od wstydu, nie było ratunku od śmierci.

…Ja ich tu przyprowadziłem. Ja. Ja ich porzuciłem samych, ja, tchórz, łajdak. Odpoczynku mi się zachciało. Od ich ryjów zachciało mi się odpocząć, śmierdzielowi, mazgajowi, paniczykowi jednemu… Pułkowniku, pułkowniku! Dlaczego pan nie żyje?… Gdybym nie poszedł, żyłby teraz. Gdyby on żył, nikt by nawet nie śmiał pisnąć. Zwierzęta… Hieny! Strzelać trzeba było, strzelać!…

Znowu przeciągle zajęczał i potarł mokry policzek o rękaw. W bibliotekach się chłodził… Do posągów przemawiał… Debil, papla, wszystko przesrał, wszystko stracił. A zdychaj teraz, bydlaku! Nikt po tobie nie zapłacze. Po jaką cholerę, komu jesteś potrzebny?… Ale przecież to straszne, straszne… Gonili się, strzelali, do leżących, do martwych strzelali, pod ścianą stawiali, klęli, bili… Do czego żeście doszli, chłopaki? Do czego was doprowadziłem?… I po co? Po co?!

Uderzył zaciśniętymi pięściami w blat, wyprostował się, otarł twarz dłonią. Słychać było, jak za oknem niezrozumiale, przenikliwie wykrzykuje coś Izia, a Niemowa uspokajająco grucha jak gołąb. Nie chcę żyć, pomyślał Andrzej. Nie chcę. Do diabła z tym wszystkim.. Wstał od stołu, chciał pójść do Izi, do ludzi, i nagle zobaczył przed sobą otwarty dziennik ekspedycji. Ze wstrętem odepchnął go od siebie, ale w tym momencie zauważył, że ostatnia strona zapisana jest nie jego ręką. Usiadł z powrotem i zaczął czytać.

Kechada pisał:

„Dzień trzydziesty pierwszy. Wczoraj rano, trzydziestego dnia ekspedycji radca Woronin z archiwariuszem Katzmanem i emigrantem Pakiem wyruszyli na rozpoznanie. Mieli zamiar wrócić przed zmrokiem, lecz nie wrócili. Dzisiaj o godzinie czternastej trzydzieści zmarł na atak serca tymczasowo pełniący obowiązki dowódcy ekspedycji pułkownik Saint-James. Ponieważ radca Woronin w dalszym ciągu nie wrócił z rozpoznania, przejmuję dowodzenie ekspedycją. Podpisano: zastępca kierownika ekspedycji ds. nauki D. Kechada. Trzydziesty pierwszy dzień ekspedycji, godzina piętnasta czterdzieści pięć”.

Dalej były zwykłe brednie o zużyciu wody i prowiantu, o temperaturze i wietrze, a także rozkaz dotyczący mianowania sierżanta Vogla na stanowisko zmarłego pułkownika, nagana dla Ellizauera za powolność i rozkaz dla niego — maksymalnie przyspieszyć remont drugiego traktora. Dalej Kechada pisał:

„Mam zamiar jutro dokonać uroczystego pogrzebu przedwcześnie zmarłego pułkownika Saint-Jamesa, a zaraz po ceremonii wysłać uzbrojony oddział na poszukiwanie grupy zwiadowczej radcy Woronina. W przypadku nieodnalezienia zaginionej grupy, mam zamiar wydać rozkaz powrotu, gdyż dalszy pochód uważam za jeszcze bardziej bezsensowny niż dotychczas”.

„Dzień trzydziesty drugi. Grupa zwiadowcza nie wróciła. Za skandaliczną bójkę ubiegłej nocy kartograf Rulier oraz szeregowi Chnojpek i Tewosian zostali pozbawieni dziennej racji wody i otrzymali ostatnie ostrzeżenie”.

Dalej na papierze widniał atramentowy kleks. Na tym kończyły się zapiski. Najwidoczniej na ulicy zaczęła się strzelanina, Kechada wyskoczył i już nie wrócił.

Andrzej przeczytał notatki dwa razy. Tak, Kechada, tego właśnie chciałeś. Masz, czego chciałeś. A ja przez cały czas źle myślałem o Paku, świeć Panie nad jego duszą… Przygryzł wargę i zmrużył oczy, gdy przed jego oczami znowu pojawiła się rozdęta kukła w niebieskiej wyblakłej kurtce. Nagle do niego dotarło: trzydziesty drugi dzień. Jak to trzydziesty drugi? Trzydziesty! Wczoraj pisałem za dwudziesty ósmy… Pospiesznie przerzucił kartkę. Tak. Dwudziesty ósmy… I te wzdęte trupy-leżą tu już od kilku dni… Boże, jak to możliwe? Jeden, dwa… Jaki dzisiaj dzień? Przecież wyszliśmy dzisiaj rano!

Przypomniał mu się upalny, zastawiony pustymi postumentami plac i lodowata ciemność panteonu, i niewidzące posągi za nieskończenie długim stołem… To było dawno. Taak… A więc omotali mnie, omamili, zamącili w głowie, ogłupili… Przecież mogłem wrócić tego samego dnia, pułkownik jeszcze by żył, wszystko byłoby inaczej…

Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł zmieniony Izia — wychudły, z wyciągniętą, kościstą twarzą, posępny, rozzłoszczony, jakby to nie on dopiero co krzyczał pod oknami. Rzucił w kąt prawie pusty plecak, usiadł w fotelu naprzeciwko Andrzeja i powiedział:

— Trupy leżą już co najmniej trzy dni. Rozumiesz coś z tego?

Andrzej bez słowa podsunął mu dziennik. Izia złapał go chciwie, błyskawicznie pochłonął zapiski i podniósł na Andrzeja czerwone oczy.

Andrzej uśmiechnął się krzywo:

— Eksperyment to Eksperyment.

— Co za parszywe draństwo… — powiedział Izia z nienawiścią i wstrętem. Jeszcze raz przeleciał zapiski wzrokiem i rzucił dziennik na stół.— Łajdaki!

— Według mnie to na placu nas tak wzięło — odezwał się Andrzej. — Tam, gdzie te postumenty…

Izia kiwnął głową, odchylił się w fotelu, zadarł do góry brodę i zamknął oczy.

— Co teraz zrobimy, panie radco? — zapytał. Andrzej milczał.

— Nawet nie myśl o samobójstwie! — wykrzyknął Izia. — Znam ja was… komsomolcy… orlęta…

Andrzej znowu krzywo się uśmiechnął i pociągnął za kołnierz.

— Posłuchaj — powiedział. — Chodźmy stąd, gdziekolwiek… Izia otworzył oczy i zaczął się w niego wpatrywać.

— Smród… — wykrztusił Andrzej. — Nie mogę…

— Chodźmy do mnie — zaproponował Izia.