Изменить стиль страницы

Cowart machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że detektyw mówi prawdy oczywiste.

– Nagroda. Reputacja. Przyszłość. Dużo do stracenia. Pewnie wolałbyś, żeby to wszystko po prostu zniknęło, co, Cowart?

– Nie zniknie – odpowiedział cicho.

– Nie, nie zniknie, prawda? Może na wiele spraw możesz przymykać oczy, ale nie uda ci się wymazać z pamięci obrazu tej małej dziewczynki, zimnej i ociekającej brudną wodą z bagna, co, Cowart? Bez względu na to, jak mocno będziesz zaciskał powieki.

– To prawda.

– I dlatego ty też masz dług, co, panie Cowart?

– Na to wygląda.

– Naprawić to, co się spieprzyło. Wyprostować skrzywiony porządek świata.

Cowart nie musiał odpowiadać. Uśmiechnął się tylko smutno i pociągnął kolejny, długi łyk. Wskazał Brownowi jego fotel. Detektyw przysiadł, ale pozostał na brzeżku siedzenia, cały napięty, jakby gotując się do skoku.

– Dobra – zaczął dziennikarz. – Ty jesteś detektywem. Co byś zrobił najpierw? Przejechał się zobaczyć z Bobbym Earlem?

Brown zastanowił się chwilę.

– Może. A może nie. Lis może umknąć z sideł, jeżeli nie zastawi się ich tak, jak trzeba.

– Jeżeli mamy w ogóle jakieś sidła. I jeśli on jest lisem.

– No cóż – rzekł z namysłem Brown – Sullivan powiedział parę rzeczy, które można sprawdzić na miejscu w Pachouli. Może trzeba będzie jeszcze raz porozmawiać z jego babcią i trochę się u niej rozejrzeć. Sullivan mówił, że coś przegapiliśmy. Zobaczmy, czy przynajmniej na ten temat mówił prawdę. Może od tego zaczniemy dochodzić, co jest prawdą, a co nie.

Cowart powoli pokręcił głową.

– Wszystko to niby racja. Tylko nawet jeżeli tam wejdziemy, a na czołowym miejscu nad kominkiem będą wisiały plakatowe zdjęcia Fergusona popełniającego tamto morderstwo, i tak nam to w niczym nie pomoże… – Wycelował palec w Tanny’ego Browna. – On jest po prostu nie do ruszenia. Przynajmniej legalnymi metodami. Wiesz dobrze, że nie uda ci się nigdy sklecić przeciwko niemu sprawy. Nigdy, przenigdy. Szczególnie po tym całym brudzie związanym z wymuszonym przyznaniem się i tak dalej. Żaden sąd na to już nie pójdzie. – Cowart wziął głęboki oddech. -… I jeszcze jedno. Kiedy się tam znowu nagle zjawimy, jego babka będzie wiedziała, że coś się zmieniło. A gdy tylko ona się dowie, on też będzie wiedział.

Brown skinął głową, ale rzekł szorstko:

– Tak czy inaczej chcę znać odpowiedź.

– Ja też – przyznał Cowart. – Ale ta sprawa z Monroe. Jeżeli on to faktycznie zrobił, mówię tylko jeżeli, jeżeli tak, mógłbyś go za to posadzić. – Przerwał, a po chwili się poprawił: – Moglibyśmy go posadzić. Ty i ja.

– I to by niby wszystko naprawiło? Wsadzić go z powrotem do celi śmierci, oczyścić sumienie? Tak myślisz?

– Być może. Mam taką nadzieję.

– Nadzieja – stwierdził cierpko detektyw – jest czymś, na co nigdy przesadnie nie stawiałem. Tak samo jak szczęście i modlitwy. Zresztą – mówił dalej, kręcąc głową – znowu ten sam problem. Jeden facet z nieprzeciętną skłonnością do kłamstwa mówi, że zawarł pewien układ. Ale jedyny dowód jego zawarcia jest martwy w Monroe. Więc co, sądzisz, że znajdziemy jakąś broń u Bobby’ego Earla? Może używał karty kredytowej, kupując bilet na samolot albo wypożyczając samochód, specjalnie po to, żebyśmy mogli trafić tam na jego ślad w dniu morderstwa? Myślisz, że paradował ulicami, żeby ktoś go tam zobaczył? A może gadał na prawo i lewo o tym, co będzie robił w nocy? Myślisz, że był na tyle głupi, żeby zostawić odciski palców, swoje włosy albo jakiś inny dowód, czytelny dla medyków sądowych, który teraz wręczą ci ochoczo nasi drodzy przyjaciele z departamentu szeryfa w Monroe, nie zadając przy tym żadnych kłopotliwych pytań? Sądzisz, że nie nauczył się dosyć za pierwszym razem, żeby teraz zrobić to czysto?

– Nie wiem. Nie wiem nawet, czy to w ogóle zrobił.

– Jeżeli nie on, to kto, do cholery? Uważasz, że Blair Sullivan dobił jeszcze paru innych targów w więzieniu?

– Wiem tylko jedno. Dobijanie targów, gierki umysłowe, manipulacja – on właśnie po to żył.

– I dlatego umarł.

– To prawda. Może to był jego ostatni targ.

Brown odprężył się w fotelu. Podniósł rewolwer i zaczął się nim bawić, gładząc chłodną, niebieską stal.

– I trzymaj się tego, panie Cowart. Trzymaj się tej obiektywności. Bez względu na to, jak głupio miałbyś przez to wyglądać.

Cowart poczuł nagły przypływ gniewu.

– Nie tak głupio jak ktoś, kto wybija zeznanie z faceta podejrzanego o morderstwo, pomagając mu urwać się z haczyka.

W pokoju zaległa krótka cisza, którą przerwał detektyw.

– I jest tam taki fragment na tej kasecie, kiedy Sullivan mówi: „… Ktoś dokładnie taki jak ja…”- Spojrzał twardo na dziennikarza. – Nie zrobiło się wtedy panu zimno, panie Cowart? Jak pan sądzi, co to mogło znaczyć? – Detektyw mówił przez mocno zaciśnięte zęby. – Nie uważa pan, że jest to pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć?

– Tak – odparł Cowart z goryczą.

Raz jeszcze wchłonęła ich cisza.

– W porządku – odezwał się Cowart. – Masz rację. Bierzemy się za to. – Spojrzał spod oka na policjanta. – Umowa stoi?

– Jaka umowa?

– Nie wiem.

Brown skinął głową.

– W takim przypadku sądzę, że tak – odparł. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie. Żaden nie wierzył drugiemu nawet przez chwilę. Każdy z nich musiał dowiedzieć się, jak wyglądała prawda o tym, co się stało. Problem, o czym obaj wiedzieli, polegał jednak na tym, że każdy z nich potrzebował innej prawdy.

– A co z detektywami z Monroe? – spytał Cowart.

– Nie przeszkadzajmy im w pracy. Przynajmniej na razie. Sam muszę najpierw zobaczyć, co się tam naprawdę stało.

– Na pewno tu wrócą. Sądzę, że jestem w tej chwili ich jedyną nadzieją w związku z tą sprawą.

– Wtedy będziemy się martwić. Ale myślę, że pojadą do więzienia. Tak przynajmniej ja bym zrobił, będąc na ich miejscu. – Wskazał palcem taśmę. – I gdybym nie wiedział o tym.

Reporter przytaknął.

– Parę minut temu zarzucałeś mi złamanie prawa.

Brown wstał i rzucił dziennikarzowi surowe spojrzenie. Cowart odpowiedział mu podobnym.

– Zanim to się skończy, jeszcze ładnych kilka praw może zostać złamanych – powiedział cicho policjant.

Rozdział piętnasty

WYBIJAJĄC Z TŁA

Upał zdawał się powlekać przestrzeń pomiędzy bladoniebieskim oceanem a niebem. Trzymał ich w kleistym uścisku, prawie uniemożliwiającym oddychanie. Obaj dość zmęczeni szli powoli, pogrążeni we własnych myślach, kopiąc od czasu do czasu grudki szarobiałego pyłu, rozgniatając przypadkowe muszelki i fragmenty koralowca, wysypane na Tarpon Drive. Żaden z nich nie myślał o drugim jak o sprzymierzeńcu; po prostu obaj byli zaangażowani w tę samą sprawę, która wymagała ich obecności, a najbezpieczniej było trzymać się razem. Cowart zaparkował samochód przed domem, w którym przedtem znalazł ciała. Uzbrojeni w zdjęcie Fergusona, „wypożyczone” z fotobiblioteki „Journala”, zaczęli chodzić od drzwi do drzwi.

Przed wizytą w trzecim z kolei domu mieli już opracowaną taktykę: Tanny Brown błyskał swoją odznaką, a Matthew Cowart przedstawiał się, po czym podtykając właścicielowi zdjęcie pod nos zadawali tylko jedno pytanie: Czy widział pan już kiedyś tego człowieka?

Młoda matka w lekkiej żółtej podomce, z blond lokami opadającymi na spocone czoło, uspokoiła płaczące dziecko, spojrzała na zdjęcie i pokręciła głową. Dwóch nastolatków dłubiących coś w rozmontowanym silniku przy wejściu na następne podwórko studiowało fotografię z poświęceniem niespotykanym na żadnej lekcji, niestety z takim samym skutkiem. Ogromny, zalatujący piwem mężczyzna w poplamionych olejem dżinsach i drelichowym bezrękawniku, z naszywką MOTOCYKLE HARLEY-DAVIDSON na piersi, wcale nie chciał z nimi rozmawiać: „Nie gadam z glinami i pismakami. W ogóle nie widziałem nic, o czym bym chciał gadać”. Zamknął im drzwi przed nosem, pozostało tylko brzęczenie aluminiowej framugi w upalnym powietrzu.