Изменить стиль страницы

Od ukazania się artykułów minęło jakieś dziesięć tygodni. Z powodu sprzeciwów i różnych manewrów dwukrotnie odkładano rozprawę. Na zewnątrz sądu silne słońce Florydy energicznie opiekało ziemię. Wewnątrz nowoczesnego budynku było chłodno. Głosy niosły się i odbijały echem od wysokich sufitów, więc ludzie rozmawiali na ogół szeptem, nawet gdy nie musieli. Obok szerokich brązowych drzwi do sali rozpraw znajdowała się niewielka tabliczka wypisana złotymi literami: SĘDZIA SĄDU OKRĘGOWEGO HARLEY TRENCH.

– To ten facet, który nazwał go dziką bestią? – spytał fotograf.

– Właśnie.

– Wydaje mi się, że chyba nie cieszy go za bardzo widok tego wszystkiego. – Fotograf pomachał aparatem w stronę tłumu reporterów i kamerzystów.

– Mylisz się. To rok wyborów. Będzie bardzo zadowolony z takiej reklamy.

– Ale tylko jeśli podejmie właściwą decyzję.

– Taką jakiej chce tłum.

– Wątpię, czy będą podobne.

Cowart przytaknął.

– Ja też nie sądzę. Ale nigdy nie wiadomo. Założę się, że siedzi teraz w swoim gabinecie, dzwoni do wszystkich miejscowych polityków stąd do granicy Alabamy i próbuje ustalić, co ma zrobić.

Fotograf roześmiał się.

– A oni pewnie dzwonią do wszystkich pracowników terenowych i próbują ustalić, co mu odpowiedzieć. Co sądzisz, Matty? Uważasz, że go wypuści, czy nie?

– Nie mam pojęcia.

W głębi korytarza ujrzał grupę odzianych w dżinsy młodych ludzi, otaczających starszego, niskiego, czarnego mężczyznę, ubranego w garnitur.

– Zrób im zdjęcie – powiedział do fotografa – oni są z grupy działającej przeciwko karze śmierci i chcą narobić trochę hałasu.

– A gdzie Ku-Klux-Klan?

– Pewnie gdzieś tutaj. Już nie są tak doskonale zorganizowani, może się spóźnią. Albo może poszli pod niewłaściwy adres.

– Może pomyliły im się dni. Pewnie byli tutaj wczoraj, znudzili się, zniechęcili i poszli.

Obydwaj się zaśmiali.

– Ale tu będzie zoo – powiedział Cowart.

Fotograf zatrzymał się na chwilę.

– Tak. A oto tygrysy czyhające na twój ogon.

Wskazał ręką i Cowart dostrzegł Tanny’ego Browna i Bruce’a Wilcoxa opartych niedbale o ścianę, próbujących pozostać poza zasięgiem kamerzystów.

Zawahał się, po czym powiedział:

– Może w takim razie zajrzymy do kryjówki tygrysa. – I podszedł żwawo do dwóch mężczyzn.

Bruce Wilcox odwrócił się na pięcie, witając Cowarta plecami swojej sportowej marynarki. Ale Tanny Brown odsunął się od ściany i skinął głową w powściągliwym pozdrowieniu.

– Cóż, panie Cowart. Z pewnością narobił pan nieco zamieszania.

– Zdarza się, poruczniku.

– I jest pan zadowolony?

– Po prostu wykonuję swoją pracę. Tak jak pan. Tak jak Wilcox.

Brown minął wzrokiem Cowarta i popatrzył na fotografa.

– Hej, ty! Następnym razem spróbuj złapać mój prawy profil. Wyglądam wtedy o dziesięć lat młodziej i gdy dzieci to widzą, cieszą się znacznie bardziej.

Uważają, że zaczynam być na to wszystko za stary. A to tylko pogarsza sprawę, więc komu to potrzebne?

Brown z uśmiechem odwrócił się lekko, żeby zademonstrować fotografowi prawy policzek.

– Widzisz? – powiedział. – Dużo lepiej niż to stare posępne ujęcie z zaskoczenia, które wtedy zrobiłeś.

– Przepraszam za to.

Policjant wzruszył ramionami.

– Każdy pilnuje swojej działki.

– Dlaczego nie odpowiadał pan na moje telefony? – spytał Cowart.

– Nie mieliśmy już więcej o czym mówić.

Cowart potrząsnął głową.

– A Blair Sullivan?

– On tego nie zrobił – odparł Brown.

– Skąd może pan być tego taki pewien?

– Nie mogę. Jeszcze nie. Ale po prostu czuję, że nie. To wszystko.

– Myli się pan – powiedział cicho Cowart. – Jest motyw. Okazja. Powszechnie znane upodobania. Zna pan tego człowieka. Nie może pan sobie wyobrazić, że to on popełnił tę zbrodnię? A co z nożem w drenie?

Porucznik znowu wzruszył ramionami.

– Mogę sobie wyobrazić, że on to zrobił. Oczywiście. Ale to gówno znaczy.

– Znowu instynkt, poruczniku?

Tanny Brown roześmiał się, zanim podjął dalej:

– Nie mam zamiaru dalej z panem rozmawiać o podstawowych aspektach sprawy. – Mówił tonem człowieka, który zeznawał setki razy, przed setkami sędziów. – Zobaczymy, co się tam będzie działo. – Wskazał salę rozpraw. – Potem może porozmawiamy.

Detektyw Wilcox odwrócił się w tym momencie wpatrując się w Tanny’ego Browna.

– Wtedy porozmawiasz! Wtedy! Nie wierzę, że chcesz poświęcić temu skurwielowi czas po tym, jak tak nas zrobił. Przez niego wyszliśmy na…

Porucznik podniósł dłoń.

– Nie mów, na co przez niego wyszliśmy. Mam już tego dosyć. – Odwrócił się do Cowarta. – Jak już się skończy to cyrkowe przedstawienie, niech się pan ze mną skontaktuje. Znowu porozmawiamy. Ale jedna sprawa…

– Jaka?

– Pamięta pan ostatnią rzecz, jaką panu powiedziałem?

– Oczywiście – odparł Cowart – powiedział mi pan, że mam się pierdolić.

Tanny Brown uśmiechnął się.

– Właśnie – powiedział cicho – i niech pan się trzyma tej wskazówki. – Przerwał i dodał: – Tym razem dał się pan złapać, panie Cowart.

Wilcox parsknął śmiechem i poklepał kolegę po plecach. Zrobił z pięści i palca wskazującego pistolet, wycelował w Cowarta i dramatycznie powiedział:

– Bum!

Po czym dwaj detektywi odeszli w stronę sali rozpraw, pozostawiając Cowarta i fotografa w korytarzu.

Robert Earl Ferguson wkroczył do sali rozpraw w asyście dwóch strażników więziennych w szarych mundurach, ubrany w nowy garnitur w cienkie paski i niosąc żółty notes prawniczy. Cowart usłyszał, jak jakiś inny dziennikarz wymamrotał: „Wygląda, jakby się wybierał z powrotem na studia prawnicze”, i obserwował, jak Ferguson uścisnął dłoń Royowi Blackowi i jego młodemu asystentowi, rzucił jedno piorunujące spojrzenie w stronę Browna i Wilcoxa, skinął głową Cowartowi, po czym odwrócił się i czekał na przybycie sędziego.

Wkrótce kazano zebranym w sali sądowej wstać.

Sędzia Harley Trench był niskim, krągłym mężczyzną o srebrzysto-siwych włosach z łysiną na czubku głowy, przypominającą tonsurę mnicha. Otaczała go aura jakiejś urzędowości, rutynowej obowiązkowości, gdy sprawnie rozłożył dokumenty na stole przed sobą, po czym spojrzał na adwokatów, powoli wyjmując spod togi parę okularów w drucianych oprawkach i umieszczając je na nosie, co dało mu wygląd tłustego kruka.

– Dobrze. Czy możemy już zaczynać? – powiedział szybko, wykonując gest w stronę Roya Blacka.

Obrońca wstał z miejsca. Był wysoki i szczupły, a włosy zawijały mu się w loki daleko poniżej kołnierzyka koszuli. Poruszał się z przesadną teatralną manierą, gestykulując w miarę mówienia. Cowart pomyślał, że nie uda mu się zbytnio wzruszyć niskiego mężczyzny za stołem, którego marsowa mina pogłębiała się z każdym słowem.

– Znaleźliśmy się tutaj, Wysoki Sądzie, na wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. Ten wniosek przybiera kilka form. Twierdzimy, że w sprawie pojawiły się nowe dowody uniewinniające; uważamy, że w chwili kiedy te nowe dowody uniewinniające zostaną przedstawione, przysięgli nie będą mieli innej możliwości, jak powrócić do werdyktu stwierdzającego niewinność, jako że nabiorą poważnych wątpliwości, iż to pan Ferguson zabił Joanie Shriver. Twierdzimy również, że sąd mylił się biorąc uprzednio pod uwagę przyznanie się do winy, które rzekomo złożył pan Ferguson.

Adwokat odwrócił się w stronę detektywów, gdy wymawiał słowo „rzekomo”, przeciągając je, napełniając sarkazmem.

– Czy to nie jest sprawa dla sądu apelacyjnego? – spytał z ożywieniem sędzia.

– Nie, proszę Wysokiego Sądu. Opierając się na aktach Rivkind, trzysta dwadzieścia Floryda dwanaście z 1978 roku, oraz dokumentu stan Floryda przeciw Starkę, dwieście jedenaście Floryda trzynaście z roku 1982, jak i innych, z szacunkiem prosimy o wzięcie pod uwagę, iż to właśnie w tym sądzie nie zostały przedstawione wszystkie dowody, kiedy Wysoki Sąd wydawał orzeczenie…