Изменить стиль страницы

– Ława przysięgłych składała się wyłącznie z białych. Nie można było znaleźć ani jednego Murzyna, który by się do niej nadawał?

– Próbowałem, proszę pana. Próbowałem. Oskarżenie stanowczo odrzucało wszystkie propozycje.

– Nie wysunął pan sprzeciwu?

– Sprzeciw został oddalony. Może to się uda podczas apelacji.

– Nie leży to panu na sumieniu?

– Niby dlaczego?

– Z tego, co pan mówi, wynika, że Ferguson nie miał sprawiedliwego procesu i że może być niewinny. A oczekuje na egzekucję.

Prawnik wzruszył ramionami.

– Nie wiem – powiedział powoli. – Tak, proces, cóż, racja. Ale niewinny? Do diabła, to jego własne słowa. To cholerne przyznanie się do winy.

– Ale powiedział pan, że wierzy, iż go zmuszono do podpisania tego zeznania.

– Wierzę, ale…

– Ale co?

– Jestem staromodny. Wierzę, że jeśli czegoś nie zrobiłeś, to nie ma na świecie takiej rzeczy, która ci każe powiedzieć, że to zrobiłeś. To mi nie daje spokoju.

– Oczywiście – odparł Cowart zimno. – Prawo jest naszpikowane przykładami wymuszonych i ustawianych zeznań, prawda?

– Zgadza się.

– Są ich setki, tysiące.

– Zgadza się.

Prawnik odwrócił wzrok, twarz mu się zaczerwieniła.

– Tak sądzę. Oczywiście teraz, gdy Roy Black zajął się sprawą i jak pan jest tutaj; może pan napisze coś, co potrząśnie tym sędzią, albo coś, co wpadnie w oko gubernatorowi; cóż, prawda zawsze w jakiś sposób wychodzi na wierzch.

– Wychodzi na wierzch?

– Tak jest zawsze. Nawet w wypadku sprawiedliwości. Trochę to trwa.

– Cóż, za pierwszym razem nie wyglądało, żeby miał jakieś szanse.

– Pyta mnie pan o zdanie?

– Tak.

– Nie, proszę pana. Żadnych szans.

Szczególnie że to ty zajmowałeś się jego sprawą, pomyślał Cowart. Bardziej przejmowałeś się swoją opinią w Pachouli niż skazaniem kogoś na śmierć.

Prawnik odchylił się w fotelu i nerwowo obracał w dłoni szklankę z drinkiem, tak że słychać było chlupot lodu i burbona.

Noc zalała miasteczko jak niezmierzone czarne odmęty. Cowart szedł powoli ulicami, przesuwając się pod dziwnymi światłami rzucanymi przez latarnie i przez oświetlone wystawy sklepowe. Jednak te momenty jasności były rzadkie; wydawało się, że wraz z zachodem słońca Pachoula całkowicie oddaje się ciemności. W powietrzu unosiła się wiejska świeżość, namacalny spokój. Słyszał własne kroki na chodniku.

Tej nocy miał trudności z zaśnięciem. Motelowe dźwięki – donośny pijacki głos, skrzypiące łóżko w sąsiednim pokoju, trzask drzwi, odgłosy maszyny do lodu i napojów – te wszystkie dźwięki wdzierały mu się do wyobraźni i przeszkadzały w posortowaniu tego, czego się dowiedział i co widział. Dobrze po północy ogarnął go w końcu sen, ale był to nędzny wypoczynek.

We śnie powoli prowadził samochód poprzez oświetlone rozruchami ulice Miami. Światła płonących budynków pieściły auto i rzucały przed nim cienie. Jechał powoli, manewrując ostrożnie, żeby ominąć potłuczone szkło i gruz na drodze; cały czas świadomy, że zbliża się do centrum zamieszek, ale zdając sobie sprawę, że ma obowiązek przyjrzenia się im i opisania ich. Gdy zatrzymał samochód za rogiem, dostrzegł ten wyśniony tłum, tańczący, plądrujący, podążający ku niemu poprzez migoczące światło ognia. Widział wrzeszczących ludzi i wydawało mu się, że wykrzykują jego imię. Nagle w samochodzie obok zapiszczał przepełniony przerażeniem, przeszywający głos. Odwrócił się i zobaczył, że to ta zamordowana dziewczynka. Zanim zdążył zapytać, co tam robi, samochód został otoczony. Zobaczył twarz Roberta Earla Fergusona i poczuł, jak dziesiątki dłoni wyciągają go zza kierownicy i bujają samochodem w przód i w tył, jakby był to statek zagubiony na morzu podczas huraganu. Dojrzał, że wyciągają dziewczynkę z samochodu i gdy wyślizgnęła się z jego zdesperowanych, zaciśniętych rąk, jej twarz zmieniła się w straszny sposób i usłyszał słowa: „Tatusiu, ratuj!”

Obudził się, z trudem łapiąc oddech. Zwlókł się z łóżka, wypił szklankę wody i przejrzał się w lustrze w łazience, jakby szukał jakichś widocznych ran, dostrzegł jednak tylko krople potu przyklejające mu włosy do czoła. Wrócił do pokoju, usiadł przy oknie i ogarnęły go wspomnienia.

Jakieś sześć lat temu widział, jak szaleńczy tłum wyciągnął z furgonetki dwóch nastoletnich chłopców. Byli biali, a napastnicy czarni. Chłopcy niechcący zapuścili się w strefę zamieszek, zgubili się, próbowali uciec, zagłębiając się jeszcze głębiej w rejon bijatyki. Chciałbym, żeby to był sen, pomyślał. Żałuję, że tam wtedy byłem. Tłum zacieśnił się wokół krzyczących chłopaków, popychając i poszturchując ich, podrzucając, aż w końcu obydwaj zniknęli pod oblężeniem kopiących stóp i okładających pięści, potrzaskani kamieniami, ostrzelani z pistoletów. Stał o przecznicę dalej, za daleko, żeby być pomocnym świadkiem dla policji, ale wystarczająco blisko, żeby nigdy nie zapomnieć tego widoku. Ukrywał się pod osłoną płonącego budynku, obok fotografa, który cały czas trzaskał zdjęcia i przeklinał, że nie ma teleobiektywu. Przeczekali rozgrywającą się przed nimi śmierć i w końcu ujrzeli dwa zmasakrowane ciała porzucone na ulicy. Gdy tłum już skończył i udał się w inną stronę, zaczął biec z powrotem do samochodu, próbując uniknąć podobnego losu i wiedział, że nigdy nie ucieknie przed tym widokiem. Tej nocy zginęło wielu ludzi.

Przypomniał sobie, jak pisał reportaż w sali redakcyjnej, równie bezradny jak ci dwaj chłopcy, których śmierć widział, osaczony przez wyobraźnię wylewającą się z niego na papier.

Ale przynajmniej nie umarłem, pomyślał.

Jedynie moja mała cząstka.

Zadrżał znowu, zamienił drżenie we wzruszenie ramionami i wstał, naciągając i rozluźniając mięśnie, jakby chciał się orzeźwić. Musisz być czujny, przestrzegł sam siebie. Dzisiaj porozmawia z tymi dwoma detektywami. Zastanawiał się, co mu powiedzą. I czy będzie mógł w to uwierzyć, chociaż częściowo.

Następnie wszedł pod prysznic, jakby płynące po skórze strumienie wody mogły wymyć również jego wspomnienia.

Rozdział czwarty

DETEKTYWI

Sekretarka w biurze przestępstw kryminalnych Departamentu Szeryfa Okręgu Escambia wskazała Matthew Cowartowi sfatygowaną kanapę z imitacji skóry i kazała mu tam zaczekać, podczas gdy kontaktowała się z dwoma detektywami. Była młodą kobietą i raczej ładną, ale twarz miała zmąconą srogą nudą, a włosy ściągnięte mocno do tyłu, co było pasującym dodatkiem do jej sztywnych ramion, skrytych pod nudnym brązem policyjnego munduru. Podziękował jej i usiadł. Kobieta wykręciła numer i rozmawiała przyciszonym głosem, tak że nie słyszał, co mówi.

– Ktoś tu zaraz przyjdzie – oznajmiła mu, gdy odłożyła słuchawkę. Odwróciła się i przeglądała jakieś papiery na biurku, rozmyślnie go ignorując. A więc, pomyślał, wszyscy wiedzą, po co tutaj przyjechałem.

Dział zabójstw znajdował się w nowym budynku, przyległym do aresztu okręgowego. Panowała w nim taka nowoczesna cisza; hałasy niknęły w grubym brązowym dywanie i były tłumione sztywnymi białymi przepierzeniami, oddzielającymi biurka detektywów od poczekalni, w której pozostawiono Cowarta. Starał się skoncentrować na czekającej go rozmowie, ale jego myśli krążyły gdzie indziej. Ta cisza wpływała rozpraszająco.

Zaczął myśleć o swoim domu. Jego ojciec był kierownikiem wydawniczym małego dziennika, w średniej wielkości mieście w Nowej Anglii; w miasteczku przemysłowym, które rozrosło się do poważniejszych rozmiarów dzięki trafnym inwestycjom wielkich korporacji, to one spowodowały napływ pieniędzy i ludzi, oraz pewną niezaprzeczalną oryginalność miejscowej architektury. Był zamkniętym w sobie mężczyzną. Ciężko pracował, wychodził z domu przed świtem i wracał po zmierzchu. Ubierał się w proste, granatowe lub szare garnitury, które wydawały się zwisać na jego ascetycznym, szczupłym ciele; kanciasty mężczyzna o ostrych rysach, niechętnie się uśmiechający, o palcach poplamionych nikotyną i farbą drukarską.