Изменить стиль страницы

– Jak poszło? – zapytał.

Cała płonęła. Zacisnęła pięść i tak mocno uderzyła w deskę rozdzielczą, że rozległo się dudnienie.

– Coś nie tak?

– Nie – odparła. – To dlatego, że poczułam się naprawdę świetnie. Ramon trochę się uspokoił.

– To dobrze. Powiedz, jak ci poszło?

– Później, po powrocie. Opowiem za jednym zamachem tobie i Billowi.

– Dobra – powiedział, wciąż jeszcze nieco zdenerwowany. – Szykuje szmal, co nie?

– Zapłaci. Nie martw się. Ramon uśmiechnął się.

– W porządku. – Przekręcił kluczyk w stacyjce.

– Poczekaj – rozkazała.

– Chyba nie chcesz tu wysiąść?

– Nie – odrzekła. – Zrobimy coś jeszcze.

– Nie rozumiem – stwierdził. Olivia nic nie odpowiedziała, patrzyła tylko przez okno samochodu.

– To tylko minuta lub dwie – dodała. Wpatrywała się w wejście do banku.

– No dalej, Duncan, chcę zobaczyć twoją twarz.

W banku zaczęły gasnąć światła i po chwili drzwi frontowe się otworzyły. Po drugiej stronie ulicy ujrzała Duncana.

– Wspaniale – roześmiała się. – Teraz przynajmniej wiemy, że na pewno nie dostał zawaha.

Zauważyła, że upuścił na ziemię klucze od banku. Podniósł je i zaczął zamykać drzwi. Prochowiec miał zarzucony byle jak na ramiona, jego ręce poruszały się z szaloną szybkością. W nie domkniętej teczce miał pełno jakichś papierów. Działał w panicznym pośpiechu. Odnotowała, że miał dwa komplety kluczy i że otworzył zamek od skrzynki znajdującej się tuż przy drzwiach. Widziała, jak wystukał ciąg cyfr na jakiejś tabliczce. Podziwiała, że palce ma tak spokojne.

– No dobrze, jestem w domu – powiedziała głośno. – Sukinsyn zna szyfr od systemu bezpieczeństwa.

Patrzyła, jak Duncan biegł potykając się w stronę małego parkingu obok banku. Ramon nerwowo wyszczerzył zęby.

– Jedziemy?

– Cierpliwości, Ramon, cierpliwości. Musimy dowiedzieć się jak najwięcej. Samochód Duncana wyjechał z parkingu i minął ich gwałtownie przyspieszając.

– Świetnie, Ramon, doskonale. Pojedziemy za sukinsynem i jego śliczniutkim, nowym BMW.

– Po co?

– Rób, co ci mówię!

Ruszył i szybko usiadł mu na ogonie.

– A jeśli cię rozpozna?

– To co z tego? Biedny skurwysyn będzie miał szczęście, jeśli nie rozjedzie kogoś w drodze do domu. Ale jeśli ma cię to uspokoić, zwolnij trochę, tylko żebyś nie stracił go z oczu.

– Jasne.

Ramon pozwolił Duncanowi oddalić się, potem znów przyspieszył.

– Właściwie po co to robimy? Przecież wiemy, gdzie mieszka. Już tam byliśmy.

– Racja. Chcę jednak się upewnić, czy jedzie do domu, czy też prosto do FBI.

– A, rozumiem. Żeby upewnić się.

– No właśnie. – To wyjaśnienie przekonało Ramona całkowicie. Przez kilka minut prowadził z większym entuzjazmem. Szybko minęli centrum i wjechali w spokojne aleje. Reflektory samochodu Duncana oświetlały okolicę.

– Skręca w East Street.

– Jeszcze pół przecznicy. Dajmy mu minutę, a potem wolno przejedziemy obok.

Kiedy mijali dom, odwróciła się. Megan i Duncan stali w drzwiach jak zamurowani pod wpływem wiadomości, która ich obezwładniła.

– Doskonale – orzekła z bezwzględną satysfakcją. – Niech sobie tak pomyślą o tym przez chwilę. Niech zmartwienie i lęk narastają w nich aż do wrzenia.

Ramon pokiwał głową i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Z powrotem do domu?

– Najpierw musimy zabrać samochód sędziego i ukryć go gdzieś w lesie. A potem zobaczymy, co z naszymi gośćmi.

To jest jak przygotowywanie potrawy, pomyślała. Teraz przyszedł czas, żeby trochę odczekać, zanim podkręci się ogień.

Megan i Duncan przeszli do salonu i usiedli naprzeciw siebie. Przytłoczeni druzgoczącą wiadomością nie byli w stanie pozbierać myśli. Po pierwszym szoku i łzach oboje popadli w stan otępienia, znajdowali się na granicy paniki.

Megan próbowała wziąć się w garść – nie była pewna, czy minęły godziny, czy zaledwie sekundy. Straciła poczucie czasu. Usiłowała przypomnieć sobie kilka podstawowych faktów: Jest wtorek. Jesteśmy w domu. Jest pora obiadu.

To stwierdzenie wywołało u niej potok łez. Musisz zająć czymś myśli, desperacko błagała samą siebie. Rozejrzała się po pokoju, patrząc na tak dobrze znane przedmioty, zmuszając się, żeby przypomnieć sobie historię każdego z nich: popiersie antyczne, kupione w Hadley, starannie odrestaurowane; komplet czarek z galerii w Mystic; akwarela przedstawiająca statki w doku, autorstwa przyjaciółki, która po odchowaniu dzieci wróciła do malarstwa. Każda z tych rzeczy wiązała się z jej życiem, przypominała, kim wówczas była Megan, kim miała stać się wkrótce. Teraz czuła się jak liść na wietrze. Nie znajdowała w nich pociechy, czuła się wepchnięta w jakieś obce miejsce. Tak chyba wygląda śmierć.

– Czegoś tu nie rozumiem – odezwała się w końcu.

– Czego mianowicie? – warknął. – No dobrze. Krótko po piątej, parę minut po twoim telefonie zadzwoniła Olivia Barrow. Powiedziała, że ma ich obu, że uprowadziła ich sprzed szkoły. Że będziemy jej musieli za nich zapłacić, jeśli chcemy mieć ich znowu.

– Myślałam, że ona jest w wiezieniu…

– Okazało się jednak, że nie.

– Zostaw te uszczypliwości!

– Dobrze, ale nie rozumiem co to, do cholery, ma do rzeczy, jak się tu znalazła! Jest tu! I ma ich! Tylko to ma znaczenie!

Megan skoczyła z fotela, prosto do niego, nie zważając na nic, poddając się udręce.

– To przez ciebie! Przez ciebie! Och, Tommy! Tato! To wszystko twoja wina. To byli twoi kretyńscy przyjaciele! Ja nie chciałam mieć nic z nimi wspólnego! Zabawa w rewolucjonistów! Jak mogłeś? Ty sukinsynu! – Skoczyła na Duncana, który siedział zaskoczony. Jej pierwszy cios nie trafił go, drugi – został przez niego zablokowany. Rzuciła się na niego, młócąc na oślep pięściami i jęcząc. Złapał ją mocno, aż w końcu się poddała. Przytulił ją i kołysał w przód i w tył.

Po paru minutach ciszy, przerywanej jedynie skrzypieniem fotela i cichymi spazmami płaczu, Megan z trudem wymówiła.

– Przepraszam. Nie chciałam tego. Och, Duncan.

– Już dobrze – wyszeptał. – Rozumiem cię. – A po chwili dodał: – Byliśmy wtedy zupełnie inni.

Spojrzała na niego przez łzy.

– Duncan, proszę cię, musisz zachować rozsądek. Przez całe życie, od naszego pierwszego spotkania, zawsze byłeś taki zrównoważony. Proszę, nie zmieniaj się teraz. Nie wiem, jak w przeciwnym razie sobie poradzimy.

– Bądź spokojna – powiedział cicho. – Zrobię, co będę mógł. Ucichli. Megan poczuła twardą kulkę w gardle.

– Och, moje biedne dziecko – wydobyła z siebie. Ścisnęła rękę Duncana, wyobraźnia podsuwała jej setki różnych obrazów, różnych przypuszczeń, nie do sprawdzenia. Z trudem przełknęła ślinę.

– I co teraz zrobimy? – zapytała w końcu bezbarwnym, płaskim głosem.

– Nie wiem.

Pokiwała głową i znów zaczęła się kołysać.

– Moje dziecko, mój ojciec…

– Megan, posłuchaj mnie. Wszystko będzie dobrze. Sędzia poradzi sobie. I zaopiekuje się Tommym. Jestem tego pewny.

Wyprostowała się i spojrzała na niego.

– Myślisz?

– Na pewno. Staruszek ma jeszcze dużo wigoru. Uśmiechnęła się.

– Naprawdę dużo. – Pogładziła Duncana po policzku. – Nawet jeśli to nieprawda, musimy tak myśleć.

– Słuchaj, przede wszystkim nie możemy wpadać w panikę.

– Ale jak to zrobić? Powiedz, Duncan, jak mamy nie wpadać w panikę?

– Sam chciałbym wiedzieć.

Zaczęła znowu płakać, ale przerwała gwałtownie słysząc głosy córek.

– Mamo? Tato? Coś się stało? – To była Karen, stojąca w drzwiach. Zza jej pleców wysuwała głowę Lauren.

– Słyszałyśmy, jak płakałaś, a potem się kłóciliście. Gdzie jest Tommy? Gdzie jest dziadek? Czy coś się stało? Co z nimi? – Głosy dziewcząt drżały.

– Och, Boże, dziewczęta – powiedziała Megan.

Duncan widział, jak zbladły. Widział lęk malujący się na ich twarzach i nie mógł wymówić słowa.

– Czy coś im się stało? – zapytała Karen głosem podniesionym ze zdenerwowania.