Изменить стиль страницы

Lucy wzruszyła ramionami.

– Raczej nie. Chociaż chodziłam na zajęcia z historii Europy. Napoleon uniósł brwi.

– Wolno zapytać, gdzie?

– W Stanford.

– W takim razie powinna pani zrozumieć… – Zatoczył szeroki łuk jedną ręką, drugą zaś przycisnął nagle do boku. – Zaczęły działać potężne siły. Równowaga świata wisi na włosku. Chwile zamierają, olbrzymie, sejsmiczne konwulsje wstrząsają ludzkością. Historia wstrzymuje oddech; bogowie zmagają się w polu. Żyjemy w czasach wielkich zmian. Drżę na myśl o ich znaczeniu.

– Wszyscy robimy, co w naszej mocy – odparła Lucy.

– Oczywiście. – Napoleon skłonił się w pas. – Każdy z nas gra swoją rolę na wielkiej scenie historii. Mały człowiek może się stać wielki. Drobna chwila przytłacza swoim ogromem. Pozornie nieistotna decyzja czasem zawraca prądy czasu. – Nachylił się do panny Jones i zniżył głos do szeptu. – Czy zapadnie noc? Czy Prusacy zdążą uratować Żelaznego Księcia?

– Myślę, że Blucher przybędzie na czas – odparła Lucy z pewnością siebie.

– Tak – powiedział Napoleon, mrugając okiem. – Pod Waterloo tak było. Ale dzisiaj? – Uśmiechnął się tajemniczo, pomachał Peterowi i Francisowi, potem odwrócił się i odszedł.

Peter odetchnął z ulgą, a na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech.

– Założę się, że pan Zły słyszał każde słowo – szepnął do Francisa. – Że Napcio dostanie dzisiaj zwiększoną dawkę leków.

Mówił cicho, ale dość głośno, by słyszała go Lucy Jones i, jak podejrzewał Francis, pan Evans, który przyszedł za nimi do sali sypialnej.

– Wydaje się całkiem przyjazny – oceniła Lucy. – I nieszkodliwy.

Pan Zły podszedł bliżej.

– Słuszne spostrzeżenie, panno Jones – przyznał z ożywieniem. – Tak właśnie jest z większością leczonych tu osób. Są niebezpieczni dla samych siebie. Dla nas, personelu, problem polega na tym: kto z nich jest zdolny do przemocy. W kim kołatają się gwałtowne skłonności. Czasami tego właśnie szukamy.

– Ja również tego właśnie szukam – powiedziała Lucy.

– Oczywiście – zgodził się pan Evans, zerkając na Petera Strażaka. – W niektórych przypadkach odpowiedzi już znamy.

Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie wrogo, jak zawsze. Potem pan Zły wyciągnął rękę i delikatnie wziął Lucy Jones pod ramię, ze staroświecką galanterią, która – zważywszy na okoliczności – znaczyła coś zupełnie innego.

– Proszę – zachęcił. – Pozwoli pani, że oprowadzę ją po pozostałej części szpitala, chociaż niewiele się ona różni od tego, co jest tutaj. Po południu mamy sesje grupowe i kolację, zostało niewiele czasu.

Przez chwilę Lucy sprawiała wrażenie, jakby zamierzała wysunąć rękę z uścisku psychologa. Potem pokiwała głową.

– Oczywiście – powiedziała. Zanim jednak wyszła, odwróciła się do Francisa i Petera Strażaka. – Będę miała do panów jeszcze kilka pytań. Może jutro rano. Dobrze?

Obaj przytaknęli.

– Nie jestem pewien, czy tych dwóch może pani w ogóle pomóc – stwierdził pan Evans, kręcąc głową.

– Może tak, może nie – odparła. – To się okaże. Jedno jest pewne, panie Evans.

– Co takiego?

– W tej chwili tylko ich dwóch o nic nie podejrzewam.

Francis miał tej nocy trudności z zaśnięciem. Zwyczajne odgłosy chrapania i skomlenia, nocne akordy dormitorium, wytrącały go z równowagi. A przynajmniej tak myślał, aż – leżąc na plecach i gapiąc się w sufit – zdał sobie sprawę, że to nie zwyczajność nocy mu przeszkadza, tylko to, co zaszło w ciągu dnia. Jego własne głosy były spokojne, ale miały mnóstwo pytań. Zastanawiał się, czy poradzi sobie z tym, co go czeka. Nigdy nie uważał się za człowieka, który zwraca uwagę na szczegóły, dostrzega prawdziwe znaczenia słów i czynów, tak jak Peter i Lucy Jones. Robili na nim wrażenie osób panujących nad swoimi pomysłami, czego on mógł im tylko zazdrościć. Jego własne myśli były jak wiewiórki, bezustannie zmieniały kierunek, zawsze czmychały w tę czy inną stronę, pędzone wewnętrznymi, niezrozumiałymi dla niego siłami.

Westchnął i obrócił się na bok. Wtedy zobaczył, że nie tylko on nie śpi. Peter Strażak siedział na swoim łóżku, oparty plecami o ścianę; ramionami obejmował podciągnięte pod brodę kolana. Wpatrywał się przed siebie. Francis dostrzegł, że wzrok Petera jest utkwiony w rzędzie okien; Strażak wyglądał przez żelazne kraty i mleczne szkło na niewyraźne snopy księżycowego światła i czarną noc. Francis chciał coś powiedzieć, ale nie zrobił tego, bo wyobraził sobie, że cokolwiek wyrwało Petera tej nocy ze snu, musiało być siłą, której lepiej nie stawać na drodze.

Rozdział 11

Czułem, że anioł czyta każde słowo, ale cisza pozostawała niezmącona. Kiedy jest się wariatem, czasem cisza przypomina mgłę - skrywa zwyczajne, codzienne rzeczy, znajome widoki i dźwięki, rozmywa i zniekształca kontury. Przypomina często przejeżdżaną drogę, która wydaje się nagle skręcać w prawo, podczas gdy mózg krzyczy, że w rzeczywistości trasa biegnie prosto. Szaleństwo to chwila wątpliwości, kiedy nie wiedziałem, czy mam ufać swoim oczom, czy swojej pamięci, bo jedno i drugie mogło popełniać groźne błędy. Czułem pot na czole. Otrząsnąłem się jak mokry pies, próbując pozbyć się lepkiego, rozpaczliwego wrażenia, które anioł przyniósł do mojego mieszkania wraz ze swoją obecnością.

– Zostaw mnie – powiedziałem, tracąc nagle wszelką siłę i pewność siebie. - Zostaw mnie! Już raz z tobą walczyłem! – krzyknąłem. – Nie muszę walczyć znowu!

Trzęsły mi się ręce i miałem ochotę zawołać Petera Strażaka. Ale wiedziałem, że jest zbyt daleko. Zacisnąłem dłonie w pięści, żeby ukryć ich dygot.

Kiedy wziąłem głęboki oddech, ktoś załomotał do drzwi. Uderzenia przypominające wystrzały wyrwały mnie ze szponów iluzji, więc wstałem; zakręciło mi się w głowie; przez chwilę musiałem łapać równowagę. Kilkoma szybkimi krokami przeszedłem przez pokój.

Znów ktoś załomotał.

– Panie Petrel! - usłyszałem głos. – Panie Petrel! Wszystko w porządku?

Przycisnąłem czoło do drewnianych drzwi. Były chłodne w dotyku, jakbym miał gorączkę. Powoli przejrzałem katalog znanych mi głosów. Którąś z sióstr poznałbym od razu. Wiedziałem, że to nie rodzice, bo oni nigdy mnie nie odwiedzali.

– Panie Petrel! Panie Petrel! Wszystko okej?

Uśmiechnąłem się. Usłyszałem drobne „h „przed ostatnim słowem.

Moim sąsiadem z naprzeciwka jest Ramon Santiago. Pracuje w miejskim przedsiębiorstwie oczyszczania. Ma żonę Rosalitę i śliczną córeczkę Esperanzę, która wydaje się bardzo mądrym dzieckiem, bo ze swojej grzędy matczynych ramion przygląda się światu z iście profesorską uwagą.

– Panie Petrel?

– Wszystko w porządku, panie Santiago, dziękuję.

– Na pewno?

Rozmawialiśmy przez zamknięte drzwi i czułem, że Ramon jest tuż po drugiej stronie, oddalony ode mnie o kilka centymetrów.

– Proszę, niech pan otworzy. Chcę tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Znów zapukał. Odrobinę uchyliłem drzwi. Napotkałem jego wzrok. Mężczyzna dokładnie mi się przyjrzał.

– Dotarły do nas krzyki – wyjaśnił. – Jakby ktoś szykował się do bójki.

– Jestem sam - odparłem.

– Słyszałem, jak pan mówi. Jakby się pan z kimś kłócił. Na pewno wszystko w porządku?

Ramon Santiago był szczupłym mężczyzną, ale kilka lat codziennego dźwigania ciężkich pojemników na śmieci tuż przed świtem sprawiło, że rozrosły mu się barki i ręce. Byłby groźnym przeciwnikiem i podejrzewałem, że rzadko musiał uciekać się do konfrontacji, żeby zostać wysłuchany.

– Tak. Dziękuję.

– Nie za dobrze pan wygląda, panie Petrel.

– Miałem ostatnio trochę stresu. Przepadło mi kilka posiłków.

– Mam do kogoś zadzwonić? Może do pana sióstr? Pokręciłem głową.

– Proszę, panie Santiago, to ostatnie osoby, jakie chciałbym oglądać. Uśmiechnął się do mnie.