Изменить стиль страницы

Część 2. Świat Opowieści

Rozdział 10

Rękę miałem przykurczoną i obolałą jak całość mojego istnienia. Mocno ściskałem ogryzek ołówka, jakby to była lina ratunkowa, łącząca mnie z normalnością. A może szaleństwem? Coraz trudniej było mi odróżnić jedno od drugiego. Słowa, które wypisałem na ścianach, falowały jak rozgrzane powietrze nad czarną wstęgą autostrady w bezchmurne letnie południe. Czasem myślałem o szpitalu jak o innym wszechświecie, samoistnym, w którym wszyscy byliśmy maleńkimi planetami, utrzymywanymi na swoich orbitach przez potężne siły grawitacyjne, przemierzającymi przestrzeń własnymi drogami, a mimo to zależnymi od siebie, połączonymi, lecz niezależnymi. Uważałem, że jeśli zbierze się ze sobą ileś osób, nieważne po co, w więzieniu, w wojsku, na meczu koszykówki, klubowym spotkaniu, hollywoodzkiej premierze, zebraniu związkowym albo radzie nauczycielskiej, pojawia się wspólnota celu, łączące ogniwo. Ale w naszym przypadku to nie była prawda, bo jedyną rzeczą, która nas wszystkich łączyła, było pragnienie bycia kimś innym niż w rzeczywistości, a dla wielu z nas pozostawało to marzeniem niemożliwym do spełnienia. A dla wieloletnich pensjonariuszy nie była to nawet opcja pożądana. Baliśmy się otaczającego świata i jego tajemnic tak bardzo, że woleliśmy zaryzykować i narażać się na niebezpieczeństwa czyhające w murach ośrodka. Wszyscy byliśmy wyspami, każdy z własną historią, ciśnięci przez los w miejsce, które bardzo szybko stawało się coraz mniej bezpieczne.

Duży Czarny opowiedział mi kiedyś, kiedy staliśmy bezczynnie na korytarzu – po prostu czekając, aż coś się wydarzy, chociaż rzadko cokolwiek się wydarzało – że nastoletnie dzieci pracowników Szpitala Western State, mieszkających na terenie kompleksu, zawsze umawiały się na randkę w kampusie sąsiedniego college’u i mówiły, że ich rodzice tu pracują. Ale zawsze wskazywały szkołę, a nie szczyt wzgórza, gdzie spędzaliśmy dnie i noce. Nasze szaleństwo było ich stygmatem. Trochę tak, jakby bały się zarazić chorobami psychicznymi. Kto chciałby być taki jak my? Identyfikować się z naszym światem?

Odpowiedź na to pytanie przejmowała chłodem: jeden człowiek.

Anioł.

Wziąłem głęboki oddech, wciągnąłem i wypuściłem gorące powietrze. Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz pozwoliłem sobie o nim pomyśleć. Spojrzałem na to, co napisałem, i zrozumiałem, że nie mogę opowiedzieć tych wszystkich historii, nie przedstawiając jego własnej, i było to odkrycie bardzo niepokojące. W mojej wyobraźni pojawiła się dawna nerwowość i prastary strach.

A wraz z nimi do pokoju wszedł on.

Nie jak sąsiad czy przyjaciel, czy nawet jak nieproszony gość, z pukaniem i uprzejmym, choćby wymuszonym, powitaniem. Nie skrzypnęły otwierane drzwi, nie odsunęło się krzesło, nikt się nie przedstawił. Ale mimo to on tu był. Odwróciłem się gwałtownie, najpierw w jedną, potem w drugą stronę, próbując wypatrzyć go w nieruchomym powietrzu dookoła, ale nie umiałem. Miał kolor wiatru. Głosy, których nie słyszałem od miesięcy, które we mnie uciszono, nagle zaczęły wykrzykiwać ostrzeżenia, nieść się echem w moich uszach, pędzić przez głowę. Czułem się jednak prawie tak, jakby wykrzykiwana przez nie wiadomość była w obcym języku; nie wiedziałem już, jak ich słuchać. Miałem straszne wrażenie, że coś ulotnego, ale ogromnie ważnego nagle przestało się zgadzać, a gdzieś bardzo blisko czai się niebezpieczeństwo. Czułem jego oddech na karku.

W gabinecie zapadła cisza. Zza zamkniętych drzwi dobiegł nagły stukot klawiszy maszyny do pisania. Gdzieś w głębi budynku administracji przerażony pacjent wydał z siebie długie, pełne skargi wycie; po chwili ucichło. Peter Strażak przesunął się do przodu na krześle jak dziecko, które zna odpowiedź na pytanie nauczyciela i bardzo chce jej udzielić.

– Zgadza się – powiedziała Lucy Jones cicho.

Wydawało się, że jej słowa tylko wzmogły intensywność ciszy.

Jak na człowieka uczonego w psychiatrii, doktor Gulptilil chlubił się pewną polityczną przebiegłością, wykraczającą być może poza decyzje medyczne.

Posiadał niezwykłą zdolność wycofania się i zanalizowania danej chwili z emocjonalnego dystansu, prawie tak, jakby stał na wieży strażniczej i patrzył w dół, na dziedziniec. Obok siebie widział młodą kobietę, stanowczo obstającą przy swoich przekonaniach i planach, zupełnie innych niż jego własne. Nosiła blizny, które lśniły z gorąca. Po drugiej stronie siedział pacjent o wiele mniej szalony niż większość przebywających w szpitalu, a zarazem o wiele bardziej zagubiony niż oni, za wyjątkiem może człowieka, na którego młoda kobieta tak zawzięcie polowała – o ile człowiek ten naprawdę istniał, w co doktor Gulptilil poważnie wątpił. Pomyślał, że ta dwójka może okazać się przyczyną poważnych kłopotów. Zerknął też na Francisa i nagle przyszło mu do głowy, że ten najprawdopodobniej zostanie wciągnięty w całą sprawę przez pozostałych dwoje, co, jak podejrzewał, niekoniecznie musi wyjść chłopakowi na dobre.

Doktor Gulptilil kilka razy odchrząknął i poruszył się w fotelu. Za każdym zakrętem widział nadchodzące kłopoty. Miały one w sobie pewną wybuchowość, której ujarzmienie wymagało dużych nakładów czasu i energii. Nie w tym rzecz, że doktor wyjątkowo cenił sobie pracę dyrektora szpitala, ale kultywował rodową tradycję wywiązywania się z obowiązków połączoną z niemal religijnym poświęceniem stałemu rytmowi pracy, a etat w budżetówce łączył kilka ważnych dla niego cech. Nie najmniej istotną z nich były regularne, cotygodniowe wypłaty oraz płynące z tego korzyści, pozbawione zarazem sporego ryzyka, jakie wiązało się z otwarciem własnego gabinetu i życiem nadzieją, że okoliczni neurotycy zaczną zapisywać się na wizyty w odpowiedniej liczbie.

Już miał się odezwać, kiedy jego wzrok padł na zdjęcie stojące w rogu biurka. Była to studyjna fotografia żony i ich dwojga dzieci, syna w pierwszej klasie podstawówki i córki, która właśnie skończyła czternaście lat. Na zdjęciu, zrobionym niecały rok wcześniej, dziewczynka miała długie czarne włosy, opadające falą na ramiona i sięgające do połowy pleców. Dla jego ludu była to tradycyjna oznaka wielkiej urody, nieważne, jak daleko mieszkaliby od rodzinnego kraju. Dawniej często siadał i przyglądał się, jak jej matka przeciągała grzebieniem przez kaskady czarnych lśniących włosów. Tamte chwile minęły. W porywie buntu, tydzień wcześniej, córka wymknęła się do miejscowego fryzjera i obcięła się na chłopczycę, wyłamując się z rodzinnej tradycji i obowiązującej w tym roku mody. Żona Gulptilila płakała przez bite dwa dni, a on został zmuszony do wygłoszenia surowego kazania – generalnie zignorowanego – oraz wymierzenia kary, polegającej na położeniu szlabanu na wszystkie zajęcia pozaszkolne na dwa miesiące i ograniczeniu przywilejów telefonicznych do spraw związanych z odrabianiem lekcji. Córka wybuchnęła gniewem i rzuciła kilka przekleństw, których sama znajomość u dziewczynki mocno ojca zaskoczyła. Wzdrygnął się, kiedy dotarło do niego, że wszystkie ofiary miały krótkie włosy. Chłopięce fryzury. Były szczupłe, jakby nie do końca przekonane do własnej kobiecości. Jego córka wyglądała bardzo podobnie – wciąż chuda i kanciasta, z ledwie zaznaczającymi się krągłościami. Dłoń lekko mu zadrżała, kiedy o tym pomyślał. Wiedział też, że stawiała zacięty opór wszelkim próbom ograniczenia jej swobody poruszania się po terenie szpitala. Przygryzł wargę. Strach, pomyślał niespodziewanie, nie jest właściwością psychiatrów; jest przypisany pacjentom. Strach jest irracjonalny i pasożytuje na nieznanym. Zawód doktora polegał na gromadzeniu wiedzy, badaniach i spokojnym wykorzystywaniu obu tych rzeczy w najróżniejszych sytuacjach. Spróbował pozbyć się nagłego lęku, ale ten opuścił go bardzo niechętnie.

– Panno Jones, co konkretnie pani proponuje? – zapytał sztywno. Lucy wzięła głęboki oddech, zanim odpowiedziała, dając sobie chwilę na zebranie myśli.