– Mało prawdopodobne.
– Zgadzam się – przytaknął. – A to by z kolei znaczyło, że ona, niestety, kłamie.
Alice nie odzywała się przez dłuższą chwilę.
– Powiedzmy, że trochę koloryzowała. Wiesz, żeby cię usidlić. Żeby mieć pewność, że jej pomożesz.
Kiwnął niepewnie głową i spojrzał na zegarek.
– Sprawdźmy, co myśli o tym Hack.
W BIURZE Walkera czekał mężczyzna około siedemdziesiątki. Walker, bez marynarki, siedział całkowicie nieruchomo na fotelu, podpierając głowę rękoma. Miał na biurku przed sobą kopie diagnoz lekarskich jedną obok drugiej, wpatrywał się w nie, jakby napisano je w obcym języku. Spojrzał na nowo przybyłych obojętnie i wskazał jakby od niechcenia swojego gościa.
– Oto profesor Cowan Black – powiedział. – Wybitny przedstawiciel medycyny sądowej.
Alice uścisnęła mu dłoń.
– Miło pana poznać.
Przedstawiła Reachera i oboje przystawili sobie krzesła do biurka.
– Kartę choroby przysłano z samego rana – powiedział Walker. – Wszystko, co mieli w aktach teksańskich, czyli dokumenty z jednego tylko szpitala. Osobiście zrobiłem kserokopie i przesłałem wam oryginały. Doktor Black przybył przed pół godziną i przestudiował już wszystkie kopie. Chciałby teraz obejrzeć zdjęcia rentgenowskie, których nie dało się skopiować.
Reacher podał Blackowi paczkę FedExu, doktor wyjął ze środka trzy zdjęcia: żeber, nogi oraz obojczyka. Patrzył na nie pod światło, studiując kolejno. Potem włożył je do odpowiednich kopert.
Walker wysunął się na skraj fotela.
– Doktorze Black, czy jest pan już gotów podać nam swą wstępną opinię? – Głos miał oficjalny, słychać w nim było napięcie.
Black sięgnął po pierwszą kopertę.
– To rutynowy poród.
Przeszedł do obrażeń żeber. Wyjął ponownie zdjęcie i wskazał na nim pewne obszary.
– Widać tu wszędzie naciągnięte i porozrywane ścięgna. Uderzenie było silne, zadane szerokim tępym narzędziem.
– Jakim dokładnie narzędziem? – spytał Walker.
– Było to coś długiego, twardego i zaokrąglonego, o średnicy około trzynastu-piętnastu centymetrów. Mogła to być na przykład poręcz od balustrady lub ogrodzenia.
– Na pewno nie był to kopniak?
Black potrząsnął głową.
– Nie – odparł. – W czasie kopnięcia wielka siła uderza w niewielki rejon, z którym styka się noga. Widać by było pękniętą kość, ale na pewno nie porozrywane ścięgna.
– A co z obrażeniami goleni? – dopytywał Walker.
Black otworzył trzecią kopertę.
– Kształt potłuczenia znów wskazuje na uderzenie długim, twardym i zaokrąglonym przedmiotem – rzekł. – Znowu mogła to być barierka, a może rura, która uderzyła z ukosa w przód goleni.
– Czy mogło to być uderzenie zadane kawałkiem rury?
Black znów wzruszył ramionami.
– Jeśli napastnik stał za kobietą i jakimś sposobem udało mu się unieść rurę nad nią i uderzyć prawie równolegle do nogi. Cios musiałby zostać zadany oburącz, bo nikt nie utrzyma w jednej dłoni rury o średnicy piętnastu centymetrów. Musiałby prawdopodobnie stać na krześle i niezwykle skrupulatnie ustawić kobietę przed sobą. Nie brzmi to zbyt przekonująco, prawda?
Walker nie odzywał się przez chwilę.
– A co z obojczykiem? – spytał.
Black wziął do ręki ostatnią diagnozę.
– Opis jest niezwykle szczegółowy – powiedział. – Od razu widać, że badał ją doskonały lekarz.
– Co wynika z opisu?
– To typowa kontuzja – ocenił Black. – Obojczyk jest jak wyłącznik automatyczny. Osoba w czasie upadku odruchowo podpiera się rękoma. Padamy całym ciężarem ciała, który wyzwala siłę wędrującą poprzez ręce i staw barkowy. Gdybyśmy nie mieli obojczyków, siła ta dotarłaby do szyi i najprawdopodobniej złamała kark, powodując paraliż. Jednak ewolucja zawsze wybiera mniejsze zło. Obojczyk się łamie i rozprasza siłę uderzenia. Mało to przyjemne i dość bolesne, ale na pewno nie zagraża życiu.
– Upadek to na pewno tylko jedna z możliwości – zasugerował grzecznie Walker.
– Najbardziej prawdopodobna – odrzekł Black, – I prawie zawsze jedyna.
Nikt nic nie mówił.
– No dobrze – zmierzał do podsumowania Walker. – Ujmijmy to tak: potrzebuję dowodu na to, że owa kobieta była bita. Czy widzi pan tu taki?
Black potrząsnął głową.
– Nie. To tylko pechowa amazonka. Nic więcej tu nie widzę.
– Bez żadnej wątpliwości? – pytał dociekliwie Walker. – Choćby najmniejszej?
– Przykro mi, jestem tego absolutnie pewny.
Gość zebrał diagnozy i włożył je ponownie do paczki FedExu. Wręczył ją Reacherowi, który siedział najbliżej. Potem powstał i niespiesznym krokiem opuścił gabinet.
NA KLATCE schodowej panował zaduch, na dworze skwar. Reacher dotknął ramienia Alice.
– Czy macie w tym mieście dobrego jubilera?
– Pewnie tak – odparła. – Dlaczego pytasz?
– Chciałbym wypożyczyć przedmioty osobiste Carmen. Wciąż jesteś jej adwokatem, póki nikt się nie dowie, jaką podjęła decyzję. Zaniesiemy jej pierścionek do wyceny. Wtedy przekonamy się, czy ta kobieta mówi choć odrobinę prawdy.
– Masz jeszcze wątpliwości?
– Jestem żołnierzem. W wojsku najpierw sprawdzamy, a potem sprawdzamy jeszcze raz.
– No dobrze – zgodziła się. – Skoro taka twoja wola.
Obeszli budynek, pobrali pasek ze skóry jaszczurki oraz pierścionek należący do Carmen i pokwitowali odbiór. Potem zaczęli rozglądać się za jubilerem. Znaleźli odpowiedni zakład po dziesięciu minutach.
W sklepie zastali przygiętego wiekiem mężczyznę. Nie wyglądał już na bystrzaka, jak pewnie przed czterdziestu laty, ale wciąż był obrotny. Reacher dostrzegł błysk w jego oku. Gliny? Po chwili zorientował się, że facet sam odpowiedział sobie przecząco. Ani Alice, ani Reacher nie wyglądali na policjantów. Dziewczyna wyjęła pierścionek i powiedziała, że to rodzinny spadek, rozważa jego sprzedaż, o ile dostanie dobrą cenę.
Mężczyzna przybliżył klejnot do lampy i nałożył na oko lupkę. Obracał kamień w lewo i prawo. Wziął kartkę, w której znajdowały się dziurki różnej wielkości i przypasowywał kamień tak długo, aż włożył go do dziurki odpowiadającej mu wielkością.
– Dwa i dwadzieścia pięć karata – zawyrokował. – Porządnie oszlifowany. Ma dobry kolor. Nie jest może do końca przejrzysty, ale nie szkodzi. To niekiepski kamień. Mogę zapłacić dwadzieścia tysięcy – powiedział jubiler.
– Dwadzieścia tysięcy dolarów?
Mężczyzna uniósł dłonie w obronnym geście.
– Wiem, wiem. Ktoś wam pewnie mówił, że wart jest więcej. Może i tak, w detalu, w jakimś szykownym salonie, powiedzmy w Dallas. Ale my tu jesteśmy w Pecos.
– Muszę się jeszcze zastanowić – powiedziała Alice.
– Dwadzieścia pięć? – rzucił jubiler. – Więcej dać nie mogę.
– Przemyślę to jeszcze – powtórzyła Alice.
Przystanęli na chodniku przed salonem jubilerskim. Alice otworzyła torebkę i schowała pierścionek do zamykanej na zamek przegródki.
– Skoro on mówi dwadzieścia pięć, to pewnie wart jest z sześćdziesiąt – kalkulował Reacher. – Na pewno nie oszwabiłby sam siebie.
– A więc, Carmen robi nas w trąbę – zawyrokowała Alice.
Należało rzecz jasna rozumieć, że to jego robi w trąbę.
– Chodźmy – powiedział.
Szli w skwarze w kierunku zachodnim do kancelarii.
– Chcę sprawdzić jeszcze jedną rzecz – powiedział, przystając w drzwiach. – Jest świadek, z którym możemy porozmawiać.
Westchnęła, okazując lekkie zniecierpliwienie.
– Świadek?
– Jeśli działo się w rodzinie coś złego, Ellie na pewno będzie o tym wiedziała. To bystra dziewczynka.
Alice stała przez moment nieruchomo jak posąg. Potem zajrzała do środka przez okno. W biurze kłębił się tłum petentów.
– To byłoby nie fair wobec nich – powiedziała. – Pożyczę ci znów samochód i sam jedź do Ellie.
Potrząsnął głową.
– Potrzebuję twojej opinii. Jesteś adwokatem. Nie dostanę się bez ciebie do szkoły. Ty masz odpowiednią pozycję.