Изменить стиль страницы

Następnego ranka po zakończeniu obchodu Brad poszedł do głównego patologa, Bernarda Kornheisera. Nie dawał mu spokoju fakt, że nie przeprowadzono sekcji zwłok zmarłych noworodków. We wszystkich przypadkach, w których przyczyna zgonu była nieznana, autopsja mogła rozwiać część wątpliwości. Jak się jednak okazało, sekcji poddano tylko jedno ze zmarłych dzieci. Nawet jeśli to nie Komheiser ją przeprowadził, mógł przynajmniej obejrzeć z Bradem preparaty.

– Chodzi o małą Strickland, zgadza się? – spytał patolog. Brad skinął głową.

– Dziewczynkę z listeriozą. Kornheiser wyjął preparaty.

– Tę sekcję prowadziłem osobiście. Chudzinka. Wcześniak, co?

– Poród w trzydziestym drugim tygodniu.

W teczce z preparatami była schowana ostateczna diagnoza. Kornheiser rozłożył kartkę.

– Tysiąc siedemset osiemdziesiąt gramów. Była mocno wychudzona. Jej przypadek raczej nie wydał mi się niezwykły. Prawdę mówiąc, w chwili śmierci nie chorowała już ani na posocznicę, ani na zapalenie płuc.

– No to co ją zabiło? Kornheiser wzruszył ramionami.

– A co jest przyczyną zespołu nagłej śmierci niemowląt? Nie wiemy. Dzieciaki umierają bez żadnej widocznej przyczyny. W jej narządach były dostrzegalne typowe ślady zakażenia, ale nic niezwykłego. Interesują cię jakieś określone preparaty?

– Najbardziej chyba te z płuc.

Kornheiser powiódł palcem po szkiełkach umieszczonych w cienkiej, przypominającej książkę tekturowej teczce.

– Zobaczmy… a, tu jest. – Wyjął paznokciem kciuka jedno ze szkiełek i położył je na stoliku mikroskopu. Był to drogi model Zeissa, nowoczesny, z podwójnym okularem. Kornheiser ustawił ostrość. – Obejrzyj to sobie.

Brad pochylił się, obracając okular w swoją stronę. Przystawił do niego oczy i wyostrzył obraz, zastanawiając się, co na nim właściwie widać.

– Skąd dokładnie to pobrałeś?

– Z pęcherzyków płucnych. Zwróć uwagę na ustępujący stan zapalny. Tu i ówdzie widać jeszcze granulocyty eozynochłonne.

– To różowe to płyn surowiczy?

– Zgadza się.

– Sporo go, co? – powiedział Brad. – Pęcherzyki są nim wypełnione.

– Może jest go trochę więcej niż zwykle – przyznał Kornheiser. – Ale czasami dzieje się tak pod wpływem wstrząsu wywołanego masażem serca.

– Czy obrzęk i obecność granulocytów eozynochłonnych mogą świadczyć o wystąpieniu jakiejś reakcji alergicznej?

– Za dużo czytasz, Brad – powiedział patolog. – Z tego, co wiem, w żadnym z czterech przypadków nie było objawów alergii.

– No tak, ale… może spowodowała to jakaś toksyna, zatrucie?

– Nic na to nie wskazuje – powiedział Kornheiser. – Gdyby tak było, nastąpiłyby charakterystyczne uszkodzenia innych narządów, na przykład wątroby. Brad wyprostował się. Miał zmarszczone czoło.

– Mogę pożyczyć te szkiełka?

– Proszę bardzo. – Kornheiser podsunął mu teczkę. – Czego właściwie szukasz?

– Dowiem się, kiedy to znajdę.

Czterdziestoletni Simon Crandall był jednym z kustoszy działu entomologii Muzeum Przyrodniczego, znajdującego się na Manhattanie. Był także biologiem sądowym, specjalizującym się w antropologii i entomologii. W tej ostatniej dziedzinie cieszył się opinią eksperta, co w połączeniu z jego biegłością w medycynie sądowej czyniło go cenionym współpracownikiem policji. Ponadto, jako uznany antropolog, stał się specjalistą od identyfikacji kości. Crandall na ogół dyżurował w gabinecie w muzeum.

– Panie doktorze, przyszedł do pana oficer policji.

– Proszę go wpuścić.

Mężczyzna, który wszedł do gabinetu Crandalla, miał na sobie tani szary garnitur i trzymał w dłoni teczkę. Po okazaniu odznaki policyjnej przedstawił się jako Kevin Riley.

– W czym mogę panu pomóc, detektywie?

– Mógłby pan to zidentyfikować, doktorze? – Riley wyjął z teczki dużą kość.

– Zobaczmy. – Crandall obrócił ją w dłoniach, przyglądając się przez lupę powierzchniom stawowym. – Skąd pan to ma?

– Ze sklepu w West Village o nazwie „Czaszki i inne drobiazgi".

– Jakiś nowy – powiedział Crandall. – Znam większość okolicznych kolekcjonerów kości, a o tym sklepie nie słyszałem.

– Działa dopiero od kilku tygodni. Właściciele ogłosili promocję. Według nich jest to kość udowa goryla. Obniżyli jej cenę z tysiąca do siedmiuset pięćdziesięciu dolarów.

– Że kość udowa, to się zgadzam. Tyle że ludzka. Kobiety. Zwykle schodzi za siedemdziesiąt pięć dolców.

– Chrzanisz pan.

– Jest pan nowy w tym biznesie, prawda, detektywie? – spytał Crandall.

– Aż tak to widać? Crandall uśmiechnął się.

– W ramach inicjacji udzielę panu krótkiej lekcji osteologii komercyjnej. – Oddał mu kość i odchylił się na obrotowym krześle, zakładając ręce za głową.

– Kolekcjonowanie szkieletów – wyjaśnił – było ludzkim hobby od czasów starożytnych. Choć uważane za makabryczne i godne potępienia, zawsze znajdowało entuzjastów. Niewiele było przepisów odnoszących się bezpośrednio do zbieraczy kości – jak choćby zakaz sprzedaży i posiadania szczątków zagrożonych gatunków, na przykład goryla – a istniejące interpretowano w dowolny sposób. Praktycznie każdy mógł zostać kolekcjonerem.

W Stanach Zjednoczonych – ciągnął doktor Crandall – funkcjonowało około pięćdziesięciu sklepów „przyrodniczych" oferujących klientom szeroki asortyment towarów, jak choćby ludzkie kłykcie przyśrodkowe kości ramiennej, kły rekina, czaszki zwierząt, kręgosłupy jaszczurek i ludzkie zęby. Mniej więcej dziesięć z nich to sklepy „tylko z kośćmi". To, co niegdyś było dziwnym hobby ranczerów z południowego zachodu, z czasem przerodziło się w światowy biznes. Prowadzona była sprzedaż wysyłkowa, handlowano za pośrednictwem Internetu, a także w ekskluzywnych butikach.

– Zajmują się tym normalni ludzie czy jacyś zboczeńcy? – spytał Riley.

– Normalni, tacy jak pan i ja. Kiedyś w takim handlu uczestniczyły głównie muzea i studenci medycyny, ale teraz kolekcjonerzy są wszędzie. To kwitnący interes. Rynek rozwija się w błyskawicznym tempie. Ceny poszły gwałtownie w górę po tym, jak Indie, będące jednym z największych na świecie dostawców ludzkich kości, w 1986 roku zakazały ich eksportu. Czaszki zwierząt, zwłaszcza te egzotyczne, chodzą po jakieś sto tysięcy dolarów, a najlepsze ludzkie okazy bywaj ą warte dziesięciokrotnie więcej. Coś naprawdę rzadkiego i niezwykłego może osiągnąć wartość kilku milionów. Z uwagi na wchodzące w grę wielkie pieniądze i brak uregulowań prawnych, biznes ten jest niestety podatny na oszustwa i wszelkiego rodzaju podejrzaną działalność.

Crandall pochylił się, uniósł brwi i spytał detektywa, czy ma jakieś pytania.

– Tak. Jak właściwie przygotowuje się te szkielety? To znaczy legalnie, tak jak dla uniwersytetów?

Crandall uśmiechnął się. Zawsze lubił obserwować miny swoich rozmówców, gdy opowiadał im o gotowaniu świeżych ludzkich zwłok i oczyszczaniu ich przez setki mięsożernych chrząszczy.

Zgodnie z jego przewidywaniami Riley pobladł, a jego grdyka skakała w górę i w dół.

– Robisz pan sobie jaja?

– Ależ skąd, detektywie. To jedna z makabrycznych tajemnic medycyny. Oficer nagle zaczął sprawiać wrażenie, jakby strasznie mu się spieszyło.

– Doceniam pańską cierpliwość, doktorze Crandall – powiedział nerwowo. – To dłubanie w kościach musi zabierać panu mnóstwo czasu. Crandall skinął głową.

– Wie pan, co mnie niepokoi, detektywie? Każde kultowe zjawisko ma swoich fanatyków. Nic, dosłownie nic, nie powstrzyma ich przed zdobyciem okazu, na którym im zależy.

Brad Hawkins był na nogach od czwartej nad ranem. Musiał podać oksytocynę jednej z rodzących pacjentek. Proces ten wymagał jego obecności aż do samego porodu. Często trwało to wiele godzin. O dziesiątej, gdy wciąż nie zanosiło się na rozwiązanie, Brad włożył fartuch zabezpieczający i poszedł do kafeterii. Ledwie usiadł, a dołączyła do niego Meg Erhardt.