Изменить стиль страницы

Morgan zatrzymała się w pół kroku. Dobry Boże, on jej groził! Czyżby myślał, że zdobędzie ją w ten sposób? Dłonie Morgan zacisnęły się w pięści. Już miała odwrócić się i powiedzieć mu, co o nim myśli, ale w porę ugryzła się w język. Gdyby mu naubliżała, mogłoby to okazać się pyrrusowym zwycięstwem.

Nie ulegało wątpliwości, że Britten byłby w stanie uprzykrzyć jej życie. A po niedawnej konfrontacji z Morrisonem i doktorem Huntera, mogła wylecieć z pracy w mgnieniu oka. Co prawda, postanowiła już, że odejdzie, ale na swoich warunkach. Lepiej będzie zachować zimną krew, przynajmniej na razie. Morgan opanowała się, odetchnęła głęboko i odwróciła się twarzą do Brittena. – Wiesz co? Wpadnij w południe, to pójdziemy na kawę, dobra?

Po rozstaniu z Morgan Britten pojechał do swojego gabinetu w AmeriCare. Musiał wyszperać pewne informacje. Choć oficjalnie był zatrudniony na pół etatu, zatroszczył się o przestronny i doskonale wyposażony gabinet. Wszedłszy do środka, włączył komputer i załogował się do systemu. Po wczytaniu danych personalnych Morgan Robinson zauważył, że jako swoją najbliższą krewną wpisała siostrę, Jennifer Hartman.

Palce Brittena błyskawicznie śmigały po klawiaturze. Wędrował po sieciach komputerowych, aż wreszcie dostał się do systemu informacyjnego Szpitala Uniwersyteckiego. Po kilku minutach na jego twarz wypłynął uśmiech. Jennifer Hartman rzeczywiście była pacjentką tej placówki. Niedawno urodziła bliźnięta, które obecnie leżały na oddziale intensywnej terapii noworodków. Po piętnastu minutach Britten wiedział już wszystko o trójce interesujących go pacjentów. Jeden z nich, nowo narodzony chłopiec, był w dość ciężkim stanie.

Poszli na lunch do Old Dock Inn. Choć restauracja była zatłoczona, udało im się znaleźć wolny stolik przy oknie, z widokiem na morze. Britten zamówił zestaw krabów, a Morgan poprzestała na sałatce i kawie.

– Mam nadzieję, że twoja siostra czuje się dobrze? – spytał Britten.

– W takim stopniu, w jakim to możliwe. Jest jej naprawdę ciężko. Urodziła jedenaście tygodni przed terminem przez cesarskie cięcie. Jedno z jej dzieci jest w stanie krytycznym.

– Przykro mi to słyszeć. Co mu jest?

– Zakażenie paciorkowcem grupy B – powiedziała Morgan. – Wiesz, o co chodzi?

Britten uśmiechnął się pobłażliwie.

– Moja droga doktor Robinson – powiedział – choć nie jestem lekarzem, nic, co dzieje się w Szpitalu Uniwersyteckim, nie uchodzi mojej uwagi. Z wykształcenia jestem ekonomistą, ale wyspecjalizowałem się w ochronie zdrowia.

– Nie chciałam cię urazić, mówiąc…

– Trudno jest mnie urazić – ciągnął Britten. – Chociaż pewne uniwersyteckie szychy czasem próbowały. Wiesz, że w zeszłym roku byłem kandydatem na dyrektora całego stanowego systemu szkolnictwa wyższego?

– Nie – powiedziała Morgan. – Nie słyszałam o tym.

– Tak jak wszyscy – stwierdził Britten – i to było moim największym problemem. Okazało się, że moja nominacja została zgłoszona dla formalności. Członkowie zarządu dokonali wyboru już wcześniej i spodziewali się, że żaden z pozostałych kandydatów nie potraktuje tej propozycji poważnie. A ja właśnie tak ją potraktowałem.

Wypowiedział te słowa ze złością, a oczy zapłonęły mu nienawiścią. Morgan nie musiała być psychiatrą, by domyślić się, jak bardzo przeżył ten afront. Wyglądało na to, że doktor Britten nie zapomina doznanych krzywd.

– Musiało ci być ciężko – stwierdziła.

– Prawdę mówiąc, wyszło mi to na dobre. Dzięki temu wreszcie mogłem ustalić, co jest dla mnie naprawdę ważne. Uznałem, że najlepiej mi będzie w sektorze prywatnym i myślę, że potwierdziły to moje tegoroczne osiągnięcia w AmeriCare.

– Domyślam się, że nie darzysz uczelnianych bonzów zbyt dużą sympatią. Uśmiechnął się.

– Niestety, nie.

– Skoro więc ustaliliśmy, co kryje się w duszy Hugh Brittena, może powiesz mi, czemu chciałeś się ze mną spotkać.

Britten zaczekał, aż kelnerka rozstawi naczynia i odejdzie od stolika.

– Czy to nie oczywiste? – spytał. Morgan spojrzała na niego dziwnie.

– Słucham?

– Spójrz na mnie, Morgan – powiedział. – Mam trzydzieści siedem lat i nie żywię złudzeń co do mojego wyglądu. Kobiety nie mdleją z zachwytu na mój widok. Jestem jednak dość dobrze uposażony i wielu ludzi przyznałoby, że mam przed sobą wspaniałą przyszłość. Wszystko osiągnąłem dzięki swojej inteligencji, konsekwencji w działaniu i bezkompromisowemu dążeniu do realizacji własnych celów. Jakkolwiek na to spojrzeć, jestem dobrą partią. – Zawiesił głos. – Może zastanowisz się nad tym?

– Nad czym mam się zastanawiać?

– Proszę, Morgan, nie bądź tępa. Nie chcę dłużej być sam. Już jakiś czas temu wpadłaś mi w oko. Z twoją urodą i osobowością i moim intelektem stanowilibyśmy niezrównaną parę, nie sądzisz?

Ucisk w żołądku Morgan rozchodził się na całe ciało, przyprawiając ją o mdłości. On jej pragnął. Patrząc na twarz Brittena, na której zagościł wyraz dziwnego rozmarzenia, Morgan doszła do wniosku, że jest on albo kompletnie pozbawionym wyczucia palantem, albo bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

ROZDZIAŁ 9

Jeszcze przed rokiem rezydencją Arnolda Schuberta był wytworny, wielki dom w Head of the Harbor. Po separacji z żoną musiał zamienić go na skromne mieszkanie w St. James. I choć nie żył już w takim luksusie, do jakiego był przyzwyczajony, wciąż miał swoją muzykę i, co ważniejsze, wolność. Gdyby tylko, myślał, doszły do tego jeszcze pieniądze.

Miał nerwy napięte jak postronki. Szybko odwracane na jego widok spojrzenia świadczyły o tym, że wszyscy słyszeli o spartaczonej aborcji. Choć bał się, że zostanie z tego powodu pozwany do sądu, wydawało mu się, iż na razie proces jest jeszcze za wcześnie; pełnomocnik powoda musiał przecież zapoznać się z aktami medycznymi i uzyskać wstępne opinie biegłych, a to na ogół trwało co najmniej rok…

Srodze się jednak przeliczył. Poprzedniego dnia przyszedł do niego list polecony od adwokata Alyssy. „To nie jest nakaz", przeczytał Schubert. Ale z powodu „rażącego zaniedbania i braku kompetencji" państwo Cutrone zamierzali domagać się od niego dziesięciu milionów odszkodowania. List kończyła sugestia, by Schubert jak najszybciej skontaktował się ze swoją firmą ubezpieczeniową w sprawie ewentualnego pokrycia kosztów.

Następnego dnia, późnym popołudniem, wciąż zdenerwowany, siedział w salonie słuchając Verdiego, kiedy zadzwonił telefon. Doktor westchnął. Odkąd rozpoczęły się jego kłopoty małżeńskie, znów przyjmował więcej wezwań, bo potrzebował pieniędzy. Odbijało się to jednak niekorzystnie na jego zanikającym spokoju ducha. Niechętnie podniósł słuchawkę.

– Miło spędzasz niedzielę? – usłyszał. Schubert od razu rozpoznał ten głos.

– Tak, dziękuję. Jak dotąd jest spokój.

– Ach, samotność. Czasami każdy jej pragnie. Zasługujesz na nią, jak najbardziej. To wiąże się z powodem, dla którego do ciebie dzwonię. No, teraz się nasłucham, pomyślał Schubert.

– To znaczy…

– To znaczy, że doskonale wywiązujesz się ze swoich obowiązków. Liczba aborcji, tak wczesnych, jak i późniejszych, wzrasta. Mamy już z tego pewne korzyści, ty zresztą też. Ale jeśli chcemy, żeby dalej tak było, musimy unikać błędów, prawda?

Schubert zesztywniał.

– O czym pan mówi?

– Jak to, nie wiesz? O niekompetencji! O łatwych do uniknięcia błędach, takich jak choćby usunięcie niewłaściwego bliźniaka! W dodatku tego, któremu powinieneś był pomóc. Dobry Boże, człowieku, student pierwszego roku medycyny nie miałby takiej wpadki!

– Ja…

– Nie gadaj tyle! Rusz głową, na litość boską. Interes dobrze się rozwija, ale jeśli zaczniesz odwalać takie numery, wszyscy będziemy mieli kłopoty! Chwytasz, o czym mówię?

Schubert zrozumiał. Jego rozmówca słynął z fanatycznej surowości, która nie pozwalała mu tolerować błędów czy dawać ludziom drugiej szansy.