Изменить стиль страницы

Drżącymi palcami zapinała guziki.

– Powiem ci, kiedy będę chciała, żeby mnie rozebrać.

– Caroline, mówiłaś mi to bardzo wyraźnie. Do momentu, kiedy zaczęłaś znowu myśleć. – Podszedł do barku przyrządzić sobie drinka w nadziei, że ugasi ogień w żyłach. – Napijesz się?

– Nie.

– A ja tak. – Nalał sobie whisky na dwa palce. Uniosła dumnie głowę.

– Możesz być tak zirytowany, jak ci się…

– Zirytowany? – Błysnął ku niej oczami i podniósł szklankę do ust. – Skarbie, to bardzo łagodne określenia na stan, w jakim się znajduję. Żadna kobieta nie podniecała mnie tak, w dodatku bez żadnego wysiłku ze swej strony.

– Przyszłam tu, żeby cię ostrzec, nie podniecać.

– Dokładnie o tym mówię. – Dopił drinka, przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie następnego, w końcu zdecydował się na połówkę papierosa. – Kto to jest Luis?

Dwukrotnie otworzyła i zamknęła usta, zanim udało jej się przemówić.

– Słucham?

– Słyszałaś doskonale. Po prostu nie chcesz mi odpowiedzieć. Susie napomknęła, że jest jakiś Luis, na którego jesteś skurwiona. – Spojrzał na ogryzek papierosa, który palił. – Idiotyczne imię.

– „Tucker" brzmi o tyle bardziej dystyngowanie. Odprężył się na tyle, by móc przywołać swój zwykły uśmiech.

– Zależy od punktu widzenia. Kim on jest, Caro?

– Ktoś, na kogo jestem wkurwiona – powiedziała lekko. – Może byś jednak wysłuchał, co mam…

– Zranił cię?

Patrzyli na siebie przez chwilę. W oczach Tuckera Caroline zobaczyła cierpliwość, współczucie i, ku swojemu zdumieniu, spokojną siłę.

– Tak.

– Chciałbym obiecać, że ja tego nie zrobię, ale chyba nie mogę.

Coś w niej drgnęło. Drzwi, które dokładnie za sobą zamknęła, uchylały się cichaczem.

– Nie chcę obietnic – zawołała prawie z rozpaczą.

– Nigdy ich nie dawałem. To niebezpieczne. – Spojrzał spode łba na papierosa i zdusił go w popielniczce. – Ale zależy mi na tobie. Można powiedzieć, zależy jak cholera.

– Ja… Chyba nie jestem jeszcze gotowa… – Stała przed nim nie wiedząc, co zrobić z rękami. – Mnie też na tobie zależy, Tucker. I na tym musimy poprzestać. Przyszłam, ponieważ zależy mi na tobie i chcę, żebyś wiedział, że Matthew Burns szuka sposobu, by udowodnić, że zabiłeś Eddę Lou Hatinger.

– Będzie musiał długo szukać. – Nie spuszczając z niej wzroku, Tucker wcisnął ręce w kieszenie spodni. – Nie zabiłem Eddy Lou.

– Wiem. Może nie rozumiem ciebie, ale wiem, że jej nie zabiłeś. Matthew szuka powiązania między Arnette, Francie i Eddą Lou. Jesteś jego faworytem. Rzucił również parę uwag wskazujących na Toby'ego, i to mnie martwi. Wiem, że mamy lata dziewięćdziesiąte, ale to jest wiejskie Missisipi i konflikty rasowe… – wzruszyła ramionami.

– Większość tutejszych ludzi darzy Toby'ego i Winnie dużym szacunkiem. Nie ma to wielu takich jak Hatingerowie i Bonny'owie.

– Wystarczy paru. Nie chcę, żeby coś się stało Toby'emu lub jego rodzinie. – Postąpiła krok naprzód. – I nie chcę, żeby coś stało się tobie.

– Więc będę musiał zadbać o to, by nic nam się nie stało. – Ujął jej twarz w dłonie i spojrzał prosto w oczy. – Boli cię głowa. – Łagodnie rozmasował poprzeczną zmarszczkę na jej czole. – Nie podoba mi się myśli że się do tego przyczyniłem.

– To nie ty. – Jak zawsze poczuła zawstydzenie słabością, która idzie w parze z bólem. – To sytuacja.

– Wiec przez chwile nie będziemy myśleć o tej sytuacji. Posiedzimy na werandzie i pooglądamy zachód słońca. – Przycisnął wargi do jej czoła. – i nie musisz się nawet ze mną całować. Chyba że będziesz bardzo chciała.

Udało mu się wywołać uśmiech na jej twarzy.

– A co z twoją pracą?

Opasał ją w talii ramieniem i poprowadził do drzwi.

– Złotko, jedno jest pewne. Praca nie zając, nie ucieknie.

Siedzieli więc na werandzie, rozmawiali o pogodzie, o ślubie Marvelli, o postępach Jima w grze na skrzypcach. Patrzyli, jak słońce zniża się ku zachodowi, jak rozbrykany szczeniak próbuje namówić sędziwego Buslera na zabawę, słuchali Oak Ridge Boys, i żadne z nich nie zauważyło błysku światła odbijającego się od szkieł lornetki.

Austin obserwował ich, a jego usta poruszały się w bezgłośnej, żarliwej modlitwie. Jego umysł pogrążał się coraz głębiej i głębiej w szaleństwo, a za pasem niedzielnych spodni tkwiły dwie trzydziestkiósemki.

Kiedy Cyr zjawił się w przepuście następnego ranka, jego ojciec czekał. Chwycił chłopca za przód koszuli, mrużąc oczy przed ostrym światłem.

– Nie powiedziałeś nikomu? Poznam się na kłamstwie.

– Nie, tato. – Co rano padały te same pytania i te same odpowiedzi. – Przysięgam, że nie. Przyniosłem ci kurczaka i suchary.

Austin chwycił papierową torbę.

– Resztę masz?

– Tak, tato. – Cyr podał mu plastikowy pojemnik z wodą, mając nadzieję, że ojciec tym się zadowoli. Wiedział jednak, że to niemożliwe.

Austin odkręcił pojemnik i wziął trzy długie łyki, po czym otarł usta wierzchem dłoni. – No, dawaj!

Dłonie Cyra drżały. Strach dławił go w gardle. Odpiął skórzaną pochwę od paska i podał ją ojcu.

– Tato, policja jest ciągle koło domu, ale znieśli blokady na szosie numer jeden. Mógłbyś przedostać się do Arkansas.

– Nie możesz się już doczekać, żeby się mnie pozbyć, co? – Austin odsłonił zęby w uśmiechu. Wyjął nóż z pochwy. Ostrze pochwyciło promień światła i rozbłysło.

– Nie, tato, ja tylko…

– Chciałbyś, żebym uciekł, co? – Odwrócił nóż w dłoni. Cyr nie odrywał przerażonych oczu od ostrza. – Chcesz się mnie pozbyć, żeby mieć wolną drogę do grzechu i rozpusty. Żeby bratać się z czarnuchami i włazić w różowy tyłek wielmożnemu Tockerowi Longstreetowi.

– Nie, tato. Ja tylko… ja tylko… – Cyr gapił się na nóż. Jedno cięcie, jedno szybkie, niedbałe cięcie i jest martwy. – Tylko oni ciągle cię szukają. Nie tak jak przedtem, ale szukają.

– Pan jest moim pasterzem, synu. On mnie chroni. – Nie przestając się uśmiechać, Austin przesunął kciukiem po ostrzu. Na skórze ukazała się cienka czerwona linia. – Ostry jak Jego miecz. A teraz powiem ci, co zrobisz.

Austin zwrócił ostrze ku swojemu synowi. Przez jedną straszną chwilę. kiedy wnętrzności ściął mu lód, Cyr był pewien, że ostrze zatopi się w jego gardle. Ale zatrzymało się o milimetr od skóry.

– Czy słuchasz mnie, synu? Słuchasz mnie?

Cyr zamrugał oczami w odpowiedzi. Bał się odetchnąć. Bał się, że jeżeli to zrobi, nóż przetnie mu jabłko Adama.

– I zrobisz dokładnie to, co ci powiem, prawda? Cyr spojrzał ponad ostrzem w oczy swojego ojca.

– Tak, tato.

Cyr pracował jak oszalały, próbując zabić strach. Rozwoził po ogrodzie taczki mierzwy, kopał doły pod nowe krzewy peonii. Zdrapywał starą farbę i nakładał nową. Wyrywał chwasty, aż zdrętwiały mu palce, ale strach ciążył mu jak nieświeże jedzenie w żołądku.

Nie zjadł nawet połowy lunchu, który wystawiła mu Della. Zapakował grube sandwicze z wieprzowiną i duży kawał cytrynowego ciasta do płóciennej torby.

Nie mógł nawet patrzeć na jedzenie, ale podejrzewał, że ojciec będzie miał apetyt wieczorem, kiedy już rozprawi się z Tuckerem.

Cyr otarł pot zalewający mu oczy i próbował nie myśleć o tym, co słuszne i niesłuszne, dobre i złe. Musiał myśleć o tym, jak przeżyć. Przetrwać do zachodu słońca, przez noc, do następnego rana, aż dobrnie do końca tych czterech lat.

Objął wzrokiem Sweetwater, zielone pola pełne bawełny, ciemne, nieruchome wody, kolorowe plamy kwietników. Może to prawda, co mówił ojciec. Może tylko ludzie tacy jak Longstreetowie mogą sadzić kwiaty zamiast ziemniaków i kapusty, i kukurydzy. Może to prawda, że nie zasługują na śliczny, wielki dom, i całą tę ziemię, i łatwe życie. Może to ich wina, że jego własna rodzina klepie biedę i ledwo wiąże koniec z końcem.

A Edda Lou była jego rodzoną siostrą. Rodzina troszczy się o siebie. Tato powiedział, że śmierć Eddy Lou to robota Tuckera.

Gdyby uwierzył ojcu, gdyby mógł mu uwierzyć, wtedy to, co miał zrobić, nie wydawałoby się takie trudne.