Изменить стиль страницы

To jednak nie mogło już trwać długo. Kipiel zbliżyła się znacznie. Hal odniósł wrażenie, że pomiędzy kolejnymi plaśnięciami zanurzającego się dziobu, w powietrzu słychać jednostajny szum.

Wyspa odcinała się we mgle ciemną plamą od białego muru kipieli. Już teraz można było zauważyć, że jest bardzo mała. Z lewej i prawej strony rozciągał się graniczący z nią ocean. Na południu widniały wątłe, wysokie palmy, a teren wznosił się ku środkowi wyspy. Z pokładu nadeszło polecenie:

– Hal Reon, profesor Fontaine, Djamilą Buchay, proszę na pokład samolotu.

Hal nie ukrywał zaskoczenia.

– Wydawało mi się, że o locie nie ma mowy? – zapytał niepewnie.

– Na razie macie się tylko tam udać – odparła drwiącym tonem Ewa.

Hal spojrzał w górę. – Zobaczcie – trącił innych – jeden z techników majstruje – tam, coś wyciąga!

– W każdym razie coś się wreszcie dzieje – zawołał w ślad za nimi Gwen.

Machinalnie zwiększyli tempo, jakby się bali, że dojdą za późno. Musieli przedostać się jeszcze przez łącznik na prawej burcie.

Kiedy nieco zadyszani dobiegli do samolotu, stał tam już Fontaine. Samolot znajdował się na platformie startowej.

Po raz pierwszy Hal widział profesora wytrąconego z równowagi, można też było zauważyć, że Fontaine je coraz więcej ciastek. Jego ręka wędrowała stałe do kieszeni, a szczęka poruszała się nieprzerwanie.

– Lecimy – powiedział.

Uwagę, którą Hal niezbyt fortunnie zaczął od “Wydawało mi się”, zbył energicznym ruchem ręki.

Od strony łącznika zbliżał się do nich technik, który poprzednio majstrował przy skrzynce. Przed sobą dźwigał pojemnik, starając się łagodzić wstrząsy wywołane lekkim kołysaniem katamaranu. Wcisnął Halowi skrzynkę do ręki, ostrzegając go jednocześnie:

– Uważaj! Karl i Gela są na zewnątrz!

Hal zajrzał do pojemnika: obok “Oceanu II” stał minihelikopter.

Zanim jednak zdołał rozeznać się w sytuacji, profesor zniecierpliwił się:

– Szybko, szybko, daj mi tę skrzynkę! – Sam siedział już w fotelu drugiego pilota.

Hal podał mu machinalnie skrzynkę, którą profesor postawił na półce nad tablicą rozdzielczą.

Djamilą wsiadła do środka. Hal ruszył za nią, ale zanim podszedł do samolotu, technik podał mu coś o wyglądzie klipsów. – Oni chcą zachować łączność radiową – wyjaśnił.

Z mieszanymi uczuciami Hal opadł na fotel. Zazwyczaj nie czuł niechęci do lotów, wprost przeciwnie, zawsze upajał go ten cichy lot nad rozciągającym się w dole krajobrazem. Ale tu, teraz? Stawka była duża. Jeszcze raz zapytał:

– Ale dlaczego zmieniono plan?

– Startuj wreszcie! – nalegał profesor. Raptem Hal poczuł narastający w nim gniew. Po co ten pośpiech? Przecież godzina wcześniej czy później nie miała już znaczenia. Wszystkiemu winna jest zrozumiała wprawdzie, ale całkowicie niestosowna niecierpliwość profesora! W lusterku wstecznym Hal dojrzał jego szczęki poruszające się jak zwykle żującym ruchem. Hal wystartował posłusznie, po chwili jednak zatrzymał samolot nad katamaranem i spojrzał wyzywająco na profesora.

Tamten, nieco niechętnie, zdecydował się wreszcie na wyjaśnienie:

– Przeszukaliśmy cały brzeg, oczywiście za pomocą radaru i optycznie; nie ma tam żadnych urządzeń, które moglibyśmy zniszczyć, a więc możemy na niej wylądować! Nasi współpasażerowie ze zrozumiałych względów nie znają tak dobrze stosunków wielkości na wyspie. Kierujemy się do brzegu! Wskazówek udzielą nam Karl i Gela. W odpowiednim miejscu spuścimy na wodę ich statek.

– Uważam też, że oni powinni nas zapowiedzieć – zauważyła Djamila. – Tak będzie lepiej niż drogą radiową. Oni mają ze sobą dużo materiałów na nasz temat.

Fontaine nie zwracał uwagi na jej słowa. Z wyciągniętą szyją siedział pochylony do przodu i obserwował zbliżającą się powoli wyspę.

Nagle odezwała się Gela:

– Hal, słyszysz mnie?

– Słyszę – odparł, poprawiając sobie laryngofon.

– Mógłbyś nastawić dla nas transopter? Spróbują was pokierować.

Hal przesunął okular przyrządu na wysokość tablicy rozdzielczej. W ten sposób mieszkańcy małej skrzyneczki mogli przez niego patrzeć.

– W porządku – rozległ się głos w słuchawkach.

– Wolałbym jeszcze okrążyć wyspą – poprosił Hal.

– Zgoda – odpowiedziała natychmiast Gela. Trzymaj się linii brzegu.

– Po co to! – syknął gniewnie profesor. – Zbyteczna strata czasu!

– Wyspa chyba nie jest aż tak duża – odparł zuchwale Hal, dodając uszczypliwie: – Trzeba było wziąć innego pilota. Ja muszę wyszukać sobie lądowisko.

– Hm – mruknął profesor i sięgnął do kieszeni.

Gryząc, zerkał na Hala z boku i uśmiechał się.

– Nerwy, co? – zapytał.

Chcąc nie chcąc Hal odpowiedział uśmiechem. Dotarli nad pas kipieli. Hal zadrżał na widok fal, które nadciągały spiętrzone, aby po chwili wchłonąwszy wszystko po drodze, opaść. Grzmot dobiegał aż do samolotu, przenikał poprzez szczelnie zamkniętą kabinę. W miejscach odsłanianych przez cofającą się wodę sterczały z piany skały. Hala przerażała również myśl o statku wielkości pudełka od zapałek, który leżał teraz w skrzynce, o którym wiedział jednak, że już raz przedostał się przez tę kipiel.

Z góry widać też było miejsca o mniej groźnym wyglądzie, ale w jaki sposób tamci na nie trafili? A zresztą woda nawet tam nie była spokojna.

Pasmo przyboju łączyło się ze stosunkowo cichą strefą oceanu, który w miejscach wolnych od kipieli odsłaniał barwny świat podwodny, pełen lśniących ryb. Właściwy brzeg tworzył wąski pas piachu, który przechodził nieco dalej w gruby żwir i plątaninę spiętrzonych skał.

Lecąc nad wyspą zdołali stwierdzić, że trzy czwarte wybrzeża to podmyte przez fale urwiska.

Hal wzbił się nieco wyżej. Teraz mógł ogarnąć wzrokiem całą wyspę. Miała kształt elipsoidalny, o średnicy nie większej chyba niż kilometr. Jej wnętrze usiane było wybujałymi krzewami i ruinami.

– Tam, tam – zawołała nagle Gela podnieconym głosem – ta matowa powierzchnia, chyba to tu! Istotnie, z daleka ujrzeli coś, co przypominało zaniedbany zakład ogrodniczy utrzymany w dawnym stylu. Był to cały kompleks otoczony krzewami, roślinami pnącymi i rozpadającym się murem.

Hal dostrzegł przez lornetkę, że większość dachów pokryta była niemal całkowicie mchem, zaroślami i białym ptasim kałem.

Jeszcze jedną rzecz wykryli z góry, rozszyfrowując ją po długim namyśle: wokół wyspy ciągnęła się formacja, która mogła być potężnym parkanem, a raczej jego resztkami. W dziwny sposób przechodziła przez ostre skały i piargi urwistego wybrzeża, nie odcinała więc górnego, względnie równego płaskowyżu od stromego stoku. Poza tym został ustawiony w ten sposób, żeby nie widziano go od strony morza.

Wyspę okrążyli w ciągu kilku minut. Jedynym pewnym lądowiskiem okazało się piaszczyste pasmo wybrzeża. Hal podzielił się swoim spostrzeżeniem z Gelą, zyskując jej aprobatę. Według niej tam właśnie powinno było znajdować się miejsce, skąd wyruszyli na wyprawę.

Mimo stałej łączności radiowej pomiędzy “Oceanem II” a centralą na wyspie i ujawnieniem przybycia makrosów, Hal starał się wylądować jak najostrożniej, aby strumień gorącego powietrza z dysz samolotu owionął możliwie jak najmniejszą powierzchnię.

Wylądowali w miejscu, gdzie nie mogły ich już dosięgnąć lekkie, wybiegające na ląd fale. Piaszczyste podłoże usiane było żwirem. Tu i ówdzie rósł pojedynczo oset. Dopiero po chwili dostrzegli grupy mew i innych ptaków morskich, przyglądających im się z zaciekawieniem ze wszystkich stron, również z raf, dokąd schroniły się, spłoszone pojawieniem się samolotu.

Z lewej strony, nieco dalej, plaża się rozszerzała. Przed laty merze wdarło się bardziej w głąb wyspy, podmywając ją i tworząc wśród skał piaszczystą zatokę. Stało tam kilka najeżonych palm, a z góry po skałach wiodło coś, co przed laty mogło służyć za schody. Widoczne też były resztki ogrodzenia. Hal powiódł po nim wzrokiem i odkrył je również na rafach w pobliżu miejsca lądowania. Budowa tego ogrodzenia kosztowała z pewnością wiele wysiłku.