Изменить стиль страницы

W jego umyśle kiełkował inny pomysł, dużo lepszy i bardziej fascynujący, ale na razie Hal wolał go zachować dla siebie. Pomysł był fantastyczny, intrygujący i zarazem tak niesamowity, że łatwo mógł ośmieszyć autora. Jednak pasował jak ulał. Hal znał siebie doskonale i wiedział, że nie odczepi się od niego tak długo, aż sam lub ktoś inny nie znajdzie Wystarczająco przekonywających kontrargumentów. Kiedy Djamila przerwała, aby zaczerpnąć tchu,

Hal zapytał Gwena:

– Kiedy macie spotkanie?

– Za trzy dni. Dlaczego pytasz? Ale odlatują już jutro!

– Ekspedycja Mifcro

– Jak mogą się z tobą komunikować?

– Już ci podają.

Gwen zaczął koncentrować się przed wznowieniem dyskusji z Djamilą, prowadzonej, jak pomyślał Hal, tylko przez grzeczność. Wciągnęli w nią nawet profesora Fontaine'a, ale ten po dziesięciu minutach wyłączył się, wzruszywszy ramionami.

Wreszcie Gwen i Djamilą zrozumieli – a raczej zrozumiała to Djamilą – że nie dojdą teraz do żadnego porozumienia.

Zapytany o zdanie w tej sprawie, Hal odparł z roztargnieniem, że uważa, podobnie jak profesor, że należy poczekać na wyniki badań materiału, jaki spodziewano się znaleźć w bazie.

Kiedy Hal zgasił światło, powiedział do Djamili:

– Jutro przyjdę trochę później. Mam zwolnienie, ale muszę zająć się, katalizatorami – skłamał. – Termin to termin.

– Spij dobrze – odpowiedziała Djamilą, ziewając. Świt zastał Hala już na nogach. Kiedy udał się do wypożyczalni taksówek powietrznych dalekiego zasięgu i oznajmił, że zamierza odbyć podróż liczącą kilka tysięcy kilometrów, wzbudził sensację, tym bardziej że przez roztargnienie nie przedłużył sobie terminu ważności zezwolenia na odbywanie lotów. Na szczęście Gwen był jeszcze na miejscu. Wystarczyło, aby pokazał specjalny dokument.

On również był zdziwiony, nie pytał jednak o powód tej dziwnej podróży, lecz o Djamilę.

– Znasz ją przecież – wzruszył ramionami Hal. – Jeżeli się okaże, że moja podróż przydała się na coś, będzie uszczęśliwiona. Dam ci jeszcze o sobie znać – dodał tajemniczo.

Niecierpliwie czekał na przydział korytarza powietrznego, którym mógłby lecieć, wreszcie wystartował.

Tym razem był nieczuły na uroki przepływającego w dole krajobrazu. Dokuczały mu zresztą zawroty głowy, ponieważ nie wolno mu było wznieść SIĘ na większą wysokość. Po dwóch i pół godzinie wylądował. Pobiłem własny rekord, pomyślał z satysfakcją. Domek był świeżo odmalowany. – Chłopcze – powitała go matka – skąd się tu wziąłeś? Trzeba było mnie uprzedzić! Nic nie przygotowałam! – To mówiąc objęła go.

Na jej twarzy widniał znany mu dobrze uśmiech, który uwielbiał już jako dziecko; była to wówczas niezawodna oznaka, że burza przechodzi.

Ilekroć spotykał się z matką, obiecywał sobie, że znajdzie dla niej więcej czasu. Za każdym razem przypominał sobie, jak go wychowywała, jak poświęcała się dla niego. Ojca nie pamiętał w ogóle. Leżał na Marsie, uwięziony w statku kosmicznym, zanurzony w bezdennym morzu piasku… Potem, kiedy matka zamieszkała z innym mężczyzną, ich wzajemne stosunki znacznie się ochłodziły. W tym właśnie okresie Hal usamodzielnił się. Więź z matką znów się zacieśniła dopiero po przyjściu na świat dzieci. Ale o wspólnym mieszkaniu matka nie chciała nawet słyszeć. I Hal ją rozumiał.

Z trudem opanowując wzruszenie powiedział, że zaraz musi wracać, gdyż przyleciał tu w tajemnicy przed Djamilą. Poprosił też matkę o pomoc.

Sprawa nie wyglądała na łatwą. Hal chciał przebobrować strych w domu swego dawnego towarzysza zabaw. Matka miała mu to ułatwić.

Z Nickiem nie utrzymywał żadnych kontaktów, a jego rodziców również nie widział już od dawna. Przychylili się jednak do jego prośby i nawet zostawili mu na strychu pełną swobodę.

Hal z trudem powstrzymał się od okrzyku radości, kiedy wśród setek papierowych książek znalazł tę, której szukał. Zdmuchnął warstwę kurzu, zapewnił, że odeśle książkę z powrotem i po wmuszeniu w siebie filiżanki napoju, zaparzonego własnoręcznie przez matkę, oraz obiecaniu jej, że wkrótce przyleci tu z całą swoją rodziną na dłuższy urlop, udał się w drogę powrotną. Matka namawiała go jeszcze, aby poznał jej przyjaciół z Grupy Starszych, którzy w każdej chwili byli gotowi zadziwić szczeniaków, jak się wyraziła. Obecnie budowali Muzeum Krajobrazu, które Hal również miałby obejrzeć. Obiecał i to, przekonany, że rzeczywiście powstaje coś wartościowego i że naprawdę je zwiedzi. Poza tym będzie to dla dzieci ciekawa wycieczka, a jednocześnie okazja do spełnienia obowiązku ojcowskiego.

W każdym razie – przekonywał sam siebie – lecąc po tę starą księgę, której tytułu i autora nawet nie pamiętałem, zyskałem na czasie trzy dni. Tyle by chyba potrzebowali, żeby na podstawie skąpych danych znaleźć ją w centralnym archiwum.

Hal miał już za sobą wiele kilometrów, Alpy przesuwające się pod nim ustąpiły miejsca równinie, kiedy raptem przyszedł mu do głowy pomysł, który wydał mu się tak ważny, że wstrzymał nagle maszynę. Spojrzał na zegar, ale i tak go nie widział. W głowie miał kompletny chaos. Męczyło go tylko pytanie: czy wolno? Czy mogę poinformować kogoś, kto nie został wtajemniczony przez Gwena lub Fontaine'a? Ale Fontaine postąpiłby tak samo i na pewno nie pytałby nikogo o zdanie.

Nie zastanawiając się dłużej, Hal zawrócił maszynę. Jedną trzecią drogi mam już za sobą! Nie mam jednak korytarza, lot nie jest zgłoszony! Trochę niżej natężenie lotów jest mniejsze, tak, mógłbym zwiększyć prędkość.

A jeżeli natknę się na patrol?

Nie będzie chyba tak źle!

Hal obniżył lot, a kiedy znalazł się dwadzieścia metrów nad ziemią, wcisnął klawisz wysokości, po czym z pełną satysfakcją popuścił cugli silnej maszynie.

Następnie włączył autopilota, szukając czegoś na mapie.

Trzy godziny, zanim znajdę Res, potem jeszcze jedna. Pół godziny u niej, sześć na powrót. Na pewno będzie już noc, pomyślał, po czym przesunął regulator prędkości do oporu.

Res stała w samym środku potoku. W zespawanym, sztywnym kombinezonie z okienkiem na twarzy przypominała Golema.

Uważnie patrzyła przed siebie, jakby szukała grzybów w tej szarej, niemal niepostrzeżenie przesuwającej się masie. Nagle zrobiła kilka nieporadnych kroków, schyliła się tak szybko, jak tylko mogła w tym niewygodnym ubraniu, wepchnęła w masę szpadel i zgarnęła coś do pojemnika, który trzymała w lewej ręce. Zdawało się, że masa pragnie jak najszybciej zsunąć się ze szpadla.

Res wyprostowała się, patrząc znowu przed siebie.

Nagle tuż przed nią pojawił się cień, akurat w tym momencie, kiedy w masie zawirowało ponownie, co wskazywało na obecność jednej z komórek genetycznych. Zanim zdołała zareagować, masa uspokoiła się.

Gniewnie spojrzała w górę. Nad nią wisiał jeden z tych nowoczesnych samolotów. Głupiec! – pomyślała.

Ale w następnej chwili dojrzała za szybą jakąś znajomą twarz. Potem jednak przestała się tym zajmować i wróciła do pracy. Chciała schwytać pięć takich komórek, dopiero wtedy mogłaby powiedzieć, że opłaciło się tkwić w tym idiotycznym kombinezonie do jednorazowego użytku. W pojemniku leżały dopiero trzy komórki.

Res nie dawała za wygraną, chciała bowiem znaleźć klucz, który pozwoliłby rozwikłać tajemnicę tych przeklętych drobnoustrojów. Wiedziała, że jeżeli nawet jest na właściwej drodze, to oczekują ją jeszcze długotrwałe badania nad tymi komórkami, zanim potok drobnoustrojów zostanie ujarzmiony.

Musi się udać!

Czuła raczej, niż wiedziała, że samolot zakołysał się, Może chciał zwrócić na siebie jej uwagę.

Ponownie spojrzała w górę, chcąc przepędzić intruza. Z zadowoleniem spostrzegła zbliżający się samolot służby porządkowej. Nareszcie, pomyślała.

Ależ to jest przecież ten młody człowiek z kombinatu gazowniczego. Hal Reon! Czego on tu chce? Przeszkadza mi tylko!

W górze toczyła się dyskusja. Res włączyła się w pasmo samolotu patrolowego.

– … już sześć godzin – usłyszała podniesiony głos Hala. – Muszę z nią porozmawiać. I to natychmiast, bo zaraz wracam.