– Kochanie, znowu będziemy mieli dziecko – mówiła co miesiąc do Yossariana.
– Znowu ci się coś pokiełbasiło w tej głupiej głowie.
– Mówię poważnie – upierała się.
– Ja też.
– Kochanie, znowu będziemy mieli dziecko – mówiła do męża.
– Nie mam czasu – mruczał opryskliwie porucznik Scheisskopf. – Nie wiesz, że przygotowuję defiladę?
Porucznik Scheisskopf walczył zażarcie o zajęcie pierwszego miejsca na defiladzie i o postawienie Clevingera przed komisją dyscyplinarną za spiskowanie przeciwko dowódcom pododdziałów wyznaczonym przez porucznika Scheisskopfa. Clevinger mądrzył się i rozrabiał. Porucznik Scheisskopf wiedział, że Clevinger może wywołać jeszcze większe zamieszanie, jeśli się go nie będzie pilnować. Dzisiaj podchorążowie, jutro może to być cały świat. Clevinger był inteligentny, a porucznik Scheisskopf zauważył, że ludzie inteligentni bywają czasem wcale sprytni. Tacy ludzie są niebezpieczni i nawet ci podchorążowie, którzy zawdzięczali Clevingerowi swoje nowe stanowiska, z ochotą obciążali go swymi zeznaniami. Sprawa Clevingera była przesądzona. Brakowało jedynie czegoś, o co można by go oskarżyć.
Nie mogło to być nic związanego z defiladami, gdyż Clevinger traktował je niemal tak samo poważnie jak porucznik Scheisskopf.
Żołnierze wychodzili na defilady co niedziela wczesnym popołudniem i ustawiali się przed swoimi barakami po dwunastu w szeregu. Znękani kacem wlekli się w nogę na swoje miejsce na głównym placu defilad, gdzie stali bez ruchu godzinę albo i dwie wraz z podchorążymi z pozostałych sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu eskadr, czekając, aż tylu ich zemdleje, że można będzie uznać ćwiczenia za skończone. Na skraju placu stał rząd karetek i zespoły wyszkolonych pielęgniarzy z noszami i przenośnymi radiostacjami. Na dachach karetek czuwali obserwatorzy z lornetkami, a wyznaczony pisarz prowadził ewidencję. Całą tę fazę operacji nadzorował lekarz wojskowy z zamiłowaniem do rachunków, który mierzył puls i sprawdzał prowadzącego dokumentację pisarza. Gdy w karetkach zebrano już odpowiednią liczbę zemdlonych, lekarz dawał znak kapelmistrzowi, żeby orkiestra zagrała do końcowej defilady. Eskadry maszerowały jedna za drugą przez plac, wykonywały trudny skręt wokół trybuny i maszerowały z powrotem przez plac do baraków.
Każdą defilującą eskadrę oceniano, kiedy przechodziła przed trybuną, na której siedział w otoczeniu pozostałych oficerów nadęty pułkownik z wielkim nastroszonym wąsem. Najlepsza eskadra w każdym skrzydle zdobywała całkowicie bezwartościowy żółty proporczyk na patyku. Najlepsza eskadra w całej bazie zdobywała czerwony proporczyk na nieco dłuższym patyku, który miał jeszcze mniejszą wartość, gdyż drzewce było ciężkie i trzeba było dźwigać je przez cały tydzień, dopóki jakaś inna eskadra nie zdobyła go w następną niedzielę. Yossarianowi sam pomysł nagradzania proporczykami wydawał się absurdalny. Nie pociągało to za sobą żadnych pieniędzy, żadnych przywilejów klasowych. Podobnie jak medale olimpijskie i puchary tenisowe, oznaczały one tylko, że ich posiadacz zrobił najlepiej ze wszystkich coś, co nikomu nie przyniosło korzyści.
Same defilady wydawały mu się równie absurdalne. Yossarian nie znosił defilad. Były tak wojskowe. Nie znosił oglądania defilad, słuchania defilad, nie znosił korków drogowych powodowanych przez defilady. Nie znosił, kiedy go zmuszano do brania w nich udziału. Życie podchorążego lotnictwa było i tak ciężkie, a tu jeszcze co niedziela w piekielnym skwarze południa musiał udawać żołnierza, ponieważ stało się już jasne, że wojna nie skończy się, zanim ukończą szkolenie. Był to jedyny powód, dla którego Yossarian swego czasu zgłosił się na ochotnika do szkoły oficerskiej lotnictwa. Jako poborowy kwalifikujący się do takiej szkoły miał przed sobą tygodnie oczekiwania na przydział do szkoły, potem tygodnie nauki, żeby zostać bombardierem-nawigatorem, a potem dalsze tygodnie szkolenia operacyjnego przed wysianiem na front. Wydawało się nieprawdopodobne, aby wojna mogła trwać tak długo, gdyż Bóg, jak mu mówiono, jest po ich stronie, zaś Bóg, jak mu również mówiono, jest wszechmogący. Tymczasem na koniec wojny wcale się nie zanosiło, a okres szkolenia dobiegał końca. Porucznika Scheisskopfa zżerała tęsknota za zwycięstwami na defiladach i całymi nocami pracował nad tym zagadnieniem, a tymczasem żona czekała na niego w łóżku, odczytując ulubione fragmenty z Kraffta-Ebinga. On czytał książki o kroku defiladowym. Manipulował pudełkami czekoladowych żołnierzyków, dopóki nie rozpłynęli mu się w palcach, a potem ustawiał po dwunastu w rzędzie plastykowych kowbojów, których sprowadził sobie pocztą na przybrane nazwisko i których za dnia chował skrzętnie przed wszystkimi. Szkice anatomiczne Leonarda da Vinci okazały się niezastąpione. Pewnego wieczoru odczuł potrzebę żywego modela i polecił żonie maszerować po pokoju.
– Nago? – spytała z nadzieją w głosie.
Porucznik Scheisskopf zasłonił dłońmi oczy w geście rozpaczy. Tragedia jego życia polegała na tym, że był połączony dozgonnymi więzami z kobietą, której sprośne chucie całkowicie przesłaniały tytaniczną walkę o realizację nieosiągalnych ideałów, pochłaniającą szlachetniejsze natury.
– Dlaczego mnie nigdy nie wychłoszczesz? – rzuciła z pretensją w głosie którejś nocy.
– Bo nie mam czasu – warknął zniecierpliwiony. – Nie mam czasu. Nie wiesz, że szykuje się defilada?
I rzeczywiście nie miał czasu. Była już niedziela i zostawało zaledwie siedem dni na przygotowanie się do następnej defilady. Nie dostrzegał upływu godzin. Zajęcie ostatniego miejsca w trzech kolejnych defiladach mocno nadwerężyło reputację porucznika Scheisskopfa, który rozważał teraz wszelkie możliwości, włącznie z przybiciem dwunastu ludzi w każdym szeregu do długiej belki z impregnowanego dębu, aby utrzymać ich w jednej linii. Plan ten był nierealny, gdyż wykonanie zwrotu w lewo lub w prawo byłoby niemożliwe bez metalowych zawiasów przymocowanych do kręgosłupa każdego z żołnierzy, a porucznik Scheisskopf wątpił, czy uda mu się dostać z kwatermistrzostwa tyle niklowych zawiasów i zapewnić sobie współpracę chirurgów ze szpitala.
W tydzień po tym, gdy porucznik Scheisskopf za radą Clevingera pozwolił ludziom wybrać sobie dowódców pododdziałów, eskadra zdobyła żółty proporczyk. Porucznik był tak uszczęśliwiony tym niespodziewanym sukcesem, że drzewcem proporca palnął w głowę żonę, kiedy usiłowała wciągnąć go do łóżka, chcąc uczcić tę okazję demonstracją pogardy dla obyczajów seksualnych drobnomieszczaństwa w cywilizacji zachodniej. W następnym tygodniu eskadra zdobyła czerwony proporzec i porucznik Scheisskopf nie posiadał się ze szczęścia. A w tydzień później eskadra przeszła do historii, zdobywając czerwony proporzec po raz drugi z rzędu! Porucznik Scheisskopf uwierzył teraz we własne siły i postanowił wystąpić ze swoją wielką niespodzianką. W czasie intensywnych studiów nad krokiem defiladowym porucznik odkrył, że ręce maszerujących zamiast poruszać się swobodnie, jak to było powszechnie przyjęte, nie powinny oddalać się bardziej niż o trzy cale od uda, co oznaczało, że nie powinny poruszać się prawie wcale.
Porucznik Scheisskopf otaczał swoje skomplikowane przygotowania tajemnicą. Wszyscy podchorążowie w jego eskadrze zostali zaprzysiężeni i ćwiczyli nocami na bocznym placu. Maszerowali w ciemnościach czarnych jak smoła i uczyli się defilować bez wymachiwania rękami, wpadając na siebie nawzajem, ale nie wpadając w panikę. Porucznik Scheisskopf myślał początkowo o tym, aby przy pomocy kolegi z warsztatów wszystkim żołnierzom powbijać niklowe gwoździe w kości udowe i połączyć je z przegubami dłoni kawałkami miedzianego drutu długości dokładnie trzech cali, ale nie starczyło na to czasu – zawsze na wszystko brakowało czasu – zresztą podczas wojny trudno było o dobry drut miedziany. Pamiętał również o tym, że mając skrępowane ruchy żołnierze nie będą mogli należycie padać podczas poprzedzającej defiladę imponującej ceremonii padania bez przytomności i że niewłaściwy sposób przewracania się może wpłynąć na ogólną ocenę eskadry.