Изменить стиль страницы

– A gdzie pozostałych?

– W pizdu. – Ha rzucił papierosa na ziemię.

Po pewnym czasie weszliśmy do budynku. Największy pokój przeznaczony był na stukanie młotem. Zamknięte okiennice, włączone trzy lampy, ze ścian sterczały kajdanki. Zakuto w nie czterech zeków. Nadzy do pasa, z zawiązanymi ustami i oczami stali pod ścianami.

Wniesiono cynkową skrzynię. Ha rozkazał wszystkim opuścić budynek.

Adr otworzył skrzynię: grube ścianki, cała zasypana sztucznym lodem, w którym przechowuje się mrożonki. Spod dymiących kawałków lodu wystawały lodowe młoty. Położyłam na nich rękę. Od razu poczułam niewidzialną wibrację niebiańskiego lodu. Była boska! Ręce mi drżały, serce waliło z pożądania: LÓD! Nie widziałam go tak długo!

Adr włożył rękawice, wyciągnął jeden młot i przystąpił do dzieła. Ostukał najpierw siwego. Okazał się pusty. I szybko umarł od ciosów. Potem młot chwycił Ha. Ale tego dnia nie mieliśmy szczęścia: inni też okazali się puści.

Ha cisnął rozbity młot, wyciągnął pistolet i dobił rannych.

– Nie tak łatwo znaleźć naszych. – Zmęczony, choć uśmiechnięty Adr otarł pot z czoła.

– Za to jakie szczęście, kiedy już się znajdzie! – odwzajemniłam uśmiech.

Objęliśmy się, kawałeczki lodu chrzęściły nam pod stopami. Moje serce czuło każdą bryłkę lodu.

Wyszliśmy z budynku. Nieopodal rozległy się wystrzały.

– Co to takiego? – Ha zapytał majora.

– Przecież daliście rozkaz, towarzyszu generale, pozostałym – najwyższy wymiar – odparł major.

– Bałwanie, powiedziałem – w pizdu.

– Przepraszam, towarzyszu generale, nie zrozumiałem. – Gorbacz zamrugał.

Ha machnął na niego ręką, ruszył do samochodu.

– Wszystkich was trzeba by pod ścianę, patałachy!

W ciągu dwóch tygodni objechaliśmy osiem obozów, ostukaliśmy dziewięćdziesięciu dwóch więźniów. I znaleźliśmy tylko jednego żywego. Był to czterdziestoletni złodziej recydywista z Nalczyku – Sawielij Mamonow o ksywie „Wielki Piec”. Ksywę dostał za tatuaż na pośladkach: dwa diabły z łopatami węgla w rękach. Kiedy szedł, diabły jakby rzucały mu węgiel do odbytu. Ale nie był to jedyny tatuaż na jego otyłym, owłosionym ciele z krótkimi nogami: pierś i ramiona pokrywały rusałki, serca przebite nożami, pająki i całujące się gołąbki. A pośrodku piersi był wytatuowany Stalin. Od uderzeń lodowego młota oblicze wodza zaczęło zalewać się krwią. Przycisnęłam ucho do zakrwawionego Stalina i usłyszałam:

– Szro… Szro… Szro…

Moje serce poczuło przebudzenie innego serca.

Tego doznania nie da się z niczym porównać.

Łzy uniesienia trysnęły mi z oczu i okrwawionymi wargami przylgnęłam do nieładnej, szorstkiej, pociętej bliznami twarzy odnalezionego brata.

– Witaj, Szro.

Rozcięliśmy mu pęta, zdjęliśmy opaskę z ust. Jego ciało bezwładnie osunęło się na podłogę, oczy uciekały mu w głąb, a z ust dochodził słaby, lecz zjadliwy szept:

– Zajebane popaprańce…

I stracił przytomność. Ha i Adr całowali go po rękach. Ja płakałam, dotykając jego przysadzistego ciała, dziesiątki lat noszącego w sobie zapieczętowaną czarę Pierwotnej Światłości. Od tej chwili jego ciału sądzone było życie.

Po miesiącu siedzieliśmy ze Szro w restauracji na górze hotelu „Moskwa”. Był ciepły i suchy sierpniowy dzień. Słaby wiaterek kołysał pasiastą markizą. Jedliśmy winogrona i brzoskwinie. W dole rozpościerało się najważniejsze rosyjskie miasto. Lecz nie patrzyliśmy na nie. Szro trzymał moje dłonie w swoich wytatuowanych szorstkich rękach. Nasze niebieskie oczy nie rozstawały się ani na sekundę. Nawet kiedy wkładałam mu do ust winną jagodę, Szro wciąż na mnie patrzył. Prawie nie rozmawialiśmy ziemskim językiem. Za to nasze serca zamierary z zachwytu. Byliśmy gotowi opleść się rękoma i upaść gdziekolwiek – tu, nad Moskwą, w metrze, na chodniku, w bramie albo na śmietnisku. Nasze uczucia były jednak tak wzniosłe, że instynkt samozachowawczy był ich częścią.

Strzegliśmy siebie.

I naszych serc.

Dlatego pozwalaliśmy im rozmawiać tylko w ustronnych miejscach. Gdzie nie było żywych trupów.

– A my możem umrzeć? – nagle zapytał Szro po wielogodzinnym milczeniu.

– To już nie jest ważne – odpowiedziałam.

– Czemu?

– Bo się spotkaliśmy.

Zmrużył oczy. Zamyślił się. Rozchylił usta w uśmiechu. Stalowe zęby zaiskrzyły się w słońcu.

– Jasne, siostrunia! – zachrypiał radośnie. – Do chuja pana, wszystko żem, kurwa, zrozumiał!

Wszyscy wszystko rozumieliśmy: i ja – młoda dziewczyna, i kanciasty Szro, i mądry Ha, i bezlitosny Adr, i stara Jus.

Dokonywaliśmy wielkiego dzieła.

Czas ustępował przed wiecznością. A my przenikaliśmy przez czas jak promienie poprzez warstwę lodu. I sięgaliśmy dna…

We wrześniu i październiku odwiedziliśmy osiemnaście obozów w Mordowii, Kazachstanie i na Syberii Zachodniej. Prawie dwieście lodowych młotów rozbiliśmy o chude klatki piersiowe więźniów, ale tylko dwa serca przemówiły, wymieniając swoje imiona:

– Mir.

– Sofre.

Było nas już siedmioro.

Kontynuowaliśmy poszukiwania wśród niższych warstw. Czas dyktował nowe wytyczne bratu Ha: aparat represyjny zbyt szybko i nieprzewidywalnie likwidował radziecką elitę. Wysoko postawionym osobom trudno było wyjść cało ze stalinowskiej jatki. Nikt nie był bezpieczny, nikt nie mógł uchronić się przed represjami. Nawet ci, którzy pili po nocach ze Stalinem i śpiewali z nim gruzińskie pieśni.

Dlatego nawet nie podejmowaliśmy prób odnalezienia naszych wśród partyjnych i wojskowych bonzów. Straty lat trzydziestych i czterdziestych na zawsze otrzeźwiły Ha.

Ale obozy też nie rozwiązywały problemu poszukiwań. Trzej znalezieni tam bracia byli mizerną nagrodą za ogromne ryzyko i drobiazgowe przygotowania.

Ha i Adr opracowali nowy plan poszukiwań: trzeba było jechać na północ Rosji, do Karelii, nad Morze Białe, na ziemie bogate w niebieskookich blondynów.

Przy poparciu swojego pryncypała, wszechmocnego Ławrientija Berii, Ha stworzył w MGB oddział specjalny „Karelia”, rzekomo do poszukiwań dezerterów i niemieckich popleczników, ukrywających się w lasach Karelii. Był to niewielki, ale ruchomy pododdział, złożony z byłych oficerów operacyjnych SMIERSZa *, powołanych na okres wojny do walki z niemieckimi szpiegami i dywersantami. Jednak, wzorując się na tradycyjnej praktyce NKWD, SMIERSZowcy przede wszystkim zajmowali się fabrykowaniem fałszywych spraw, aresztując niewinnych czerwonoarmistów i wymuszając na nich konieczne zeznania, po czym doprowadzali do pomyślnego finału – nowo upieczonych „niemieckich szpiegów” rozstrzeliwano.

Sześćdziesięciu dwóch oprawców ze SMIERSZa, wybranych przez Ha do oddziału specjalnego „Karelia”, podlegającego osobiście Berii, gotowych było wypełnić każdy rozkaz. Owi zaiste bezwzględni ludzie postrzegali gatunek ludzki jako śmieci i prawdziwą satysfakcję sprawiał im widok przestrzelonej potylicy. Oddziałem dowodził Adr.

W kwietniu 1951 roku oddział przystąpił do wypełnienia tajnej operacji „Niewód”: przybywszy do Karelii, do miasteczka Louchi, oficerowie operacyjni rozpoczęli aresztowania niebieskookich blondynów i blondynek. Dostarczali ich do Leningradu, gdzie w piwnicach „Wielkiego Domu” opukiwaliśmy ich razem z Ha, Szro i Sofre.

To była ciężka praca. Czasem musieliśmy opukać do czterdziestu ludzi dziennie. Pod wieczór słanialiśmy się na nogach ze zmęczenia. Laboratorium, w którym trzech zeków-inżynierów wcześniej przygotowywało młoty, nie mogło sprostać zadaniu. Posadzono więc jeszcze pięciu, zwiększając plan trzykrotnie; pracowali szesnaście godzin na dobę, robiąc po trzydzieści młotów dziennie. Dostarczano je samolotem do Leningradu, abyśmy w mrocznej piwnicy MGB rozbijali je o białoskóre karelskie piersi.

Ręce i twarze mieliśmy pocięte odpryskami lodu, mięśnie rąk stały się żelazne, dokuczały nam bóle i skurcze, czasami spod paznokci sączyła się krew, nogi puchły od wielogodzinnego stania. Pomagała nam żona Ha. Ocierała twarze, zbryzgane karelską krwią, podawała ciepłą wodę, masowała ręce i nogi.

вернуться

* „Smiert’ szpionam”; w czasie wojny – kontrwywiad, faktycznie wojskowa policja polityczna