– Czy mam rozumieć to, co pan przed chwilą powiedział, jako chęć złożenia zeznań? – Parker usiadł i otworzył notes.
– Zeznań? – sir Thomas spojrzał na niego pogodnie i uśmiechnął się z lekkim pobłażaniem. – Przed dwoma miesiącami byłem operowany na raka ręki… Podobno miałem otrzymać co najmniej rok spokoju po tej operacji. Ale od kilku dni znowu mnie boli…
– Tom! Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?! – W oczach jego żony Parker i Alex dostrzegli prawdziwe, nieme przerażenie. Zobaczyli, że zacisnęła wargi. – To głupstwo… – powiedziała prawie pogodnie. – Na pewno jeszcze jakieś skutki tamtej operacji. Bywa tak, że ma się bóle, które w końcu zanikają…
– Nie, moja droga. Kiedy pojechaliście do teatru, zadzwoniłem do Jerzego Amstronga i spytałem go, czy może mnie przyjąć. – Spojrzał na Parkera. – Amstrong to jeden z naszych największych specjalistów od nowotworów. Wykonał tę moją operację. – Parker w milczeniu skinął głową. – Ale zboczyliśmy z tematu – powiedział sir Thomas. – Pytał mnie pan, czy chcę złożyć zeznania. O godzinie dziesiątej mój przyjaciel, doktor Amstrong, powiedział mi, że… wyzdrowieję. Ale kiedy zażądałem prawdy, mówiąc, że każdy człowiek powinien mieć szansę przygotowania się do ostatniej wędrówki, a poza tym wytłumaczyłem mu, że moje sprawy osobiste i zawodowe wymagają ode mnie pełnej świadomości, zmienił trochę zdanie i chociaż nie powiedział mi tego wręcz, stwierdził jednak, że przy raku człowiek musi być zawsze na wszystko przygotowany. Zresztą ten ból znam już i nikt mnie nie oszuka… – Jego żona przymknęła oczy. Pogłaskał ją po włosach i wyprostował się w krześle. – Widzisz, moja droga, mam może trochę inny stosunek do życia w tej chwili, niż miałem poprzednio. Wiem, dlaczego przyznałaś się do winy. Weszłaś do jego garderoby i zobaczywszy ten sztylet pomyślałaś, że to ja go zabiłem. Dlatego przyznałaś się, kiedy ci panowie tu przyszli… Moje głupiutkie, dzielne dziecko. A tymczasem twoja ofiara była zupełnie niepotrzebna.
– Czy tak było? – zapytał Parker.
Pani Dodd bez słowa skinęła potakująco głową.
– A czy wolno mi zapytać, dlaczego pańska żona uwierzyła natychmiast, że to pan go zabił? – Pośród wielu innych pytań, na które państwo jeszcze nie odpowiedzieliście, to też bardzo mnie interesuje.
– Myślę, że nie da się odpowiedzieć na każde z tych pytań z osobna… – powiedział sir Thomas spokojnie, zmęczonym głosem – musicie panowie albo poznać całą prawdę, albo nic… Myślę, że w tej sytuacji nie da się jej zataić… – Spojrzał na żonę. – Chciałbym tylko dodać, że jest w to uwikłany honor dwu kobiet i jednego mężczyzny, a poza tym szczęście całej mojej rodziny i jej przyszłość. Czy może mi pan powiedzieć, jakie otrzymam gwarancje dyskrecji, jeżeli zgodzę się wyjaśnić panom to, o czym nie wiedział nikt prócz Stefana Vincy?
– Byłem oficerem lotnictwa Jego Królewskiej Mości i jestem oficerem sił policyjnych naszego królestwa – powiedział Parker. – Obecny tu mój współpracownik był także oficerem lotnictwa w czasie wojny, jest kawalerem najwyższych orderów, a przede wszystkim jest angielskim dżentelmenem. Mimo to nie mogę panu obiecać nic więcej poza tym, że nikt nigdy nie dowie się ani jednego słowa z tego, co padnie tu pomiędzy nami, o ile pani Dodd jest niewinna. W przeciwnym wypadku obowiązany jestem powtórzyć prawną formułkę: „Jest pani podejrzana o zamordowanie Stefana Vincy i ostrzegam panią w imieniu prawa, że od tej chwili każde słowo przez panią wypowiedziane może być użyte przeciwko pani. Zwracam pani także uwagę, że nie musi pani składać żadnych zeznań przed porozumieniem się ze swoim adwokatem…” – Rozłożył ręce. – Występuję w imieniu prawa, proszę pana. W tej sytuacji nic więcej nie mogę dodać.
– To wystarczy – sir Thomas skinął głową. – Muszę zaufać panom i cieszę się, że odpowiedział mi pan właśnie tymi słowami. To było uczciwe… – Spojrzał na żonę. – Może wolisz położyć się, kochanie?
Parker ze zdumieniem uniósł brwi, ale pani Dodd uprzedziła go.
– Nie. Zostanę. Jeżeli mamy przejść przez to, zróbmy to razem.
– Dobrze – sir Thomas skłonił głowę. – Żebyście panowie mogli zrozumieć to, co się stało dzisiejszego wieczoru, musimy cofnąć się dwadzieścia kilka lat wstecz. Byłem kolegą szkolnym Stefana Vincy… – Zastanowił się. – Byłem nie tylko jego kolegą szkolnym, ale przyjacielem. Byliśmy nierozłączni. Związało nas najsilniej wspólne umiłowanie teatru. Razem bywaliśmy na wszystkich przedstawieniach, razem założyliśmy kółko dramatyczne w szkole, którego byliśmy obaj podporami, bo może wyda się to panom śmieszne, ale i ja posiadałem podobno duży talent aktorski. Po ukończeniu szkoły odjechałem do Oxfordu, bo ojciec mój, który był archeologiem, nie chciał słyszeć o tym, abym występował na scenie. Zresztą archeologia także mnie pociągała od dziecka. Dom nasz żył życiem dawnych wieków i pełno w nim było skorup, posążków i sprzętów, które ojciec nauczył mnie rozumieć i kochać. Vincy natomiast rozpoczął starania o zaangażowanie się w jakimś teatrze. Kiedy rozstawaliśmy się wówczas, zamówiliśmy owe dwa sztylety. Było to bardzo młodzieńcze zapewne, ale miały one oznaczać, że zawsze w życiu może każdy z nas liczyć na przyjaźń drugiego. Stefanowi udało się zaangażować gdzieś na prowincji, a później, kiedy ja ukończyłem Oxford, znalazł się w Londynie, ale szło mu nieszczególnie. Bywał wtedy u mnie często. Po śmierci ojca odziedziczyłem ten dom i niewielki majątek w gotówce. Stefan mieszkał u mnie przez pewien czas, żywiłem go, „kiedy brakowało mu pieniędzy (a brakowało mu ich ciągle), i starałem się podtrzymywać naszą przyjaźń, jak umiałem. Tak było do chwili, kiedy poznałem Angelicę Crawford, dziewczynę, w której zakochałem się i z którą zapragnąłem się ożenić; ona także mnie kochała. Wtedy stało się coś, co położyło cień na całym naszym życiu, cień, który w tej chwili zalega znów ten pokój. Oczywiście poznałem ich oboje z sobą, wierząc, że mój jedyny przyjaciel i moja jedyna dziewczyna zostaną także przyjaciółmi. Tak się stało. Stało się nawet więcej. Pewnego dnia Angelica napisała do mnie krótki list, którego treść uderzyła we mnie jak piorun. Odeszła ode mnie do Stefana. Zniosłem to, bo musiałem to znieść. Stefan wyprowadził się ode mnie nieco wcześniej. Nie szukałem go już. Zresztą szybko nazwisko jego zaczęło nabierać rozgłosu. Minęło pół roku, potem przeszedł rok. Pewnego dnia znalazłem się na południu Anglii. Rozkopywaliśmy jakieś druidyczne wzgórze, niedaleko małego miasteczka, w którym zamieszkali członkowie wyprawy. Tam zobaczyłem Angelicę. Spotkaliśmy się na ulicy. Chciała wyminąć mnie. Zatrzymałem ją. Nie wiedziałem jeszcze o niczym. Zapytałem o Stefana… Dowiedziałem się prawdy. Wraz z dzieckiem, małą, dwumiesięczną dziewczynką mieszkała teraz u starej ciotki, której powiedziała, że jest wdową, bo mąż zginął tuż po ślubie w wypadku samochodowym. Poszedłem tam. Stanęliśmy nad kołyską tego dziecka i spojrzeliśmy na siebie. Kochałem ją nadal. Myślę, że i ona kochała mnie nawet wtedy. Ale patrzyliśmy na siebie jak rozbitkowie po burzy, która uniosła ich dom i wszystkie nadzieje. A między nami leżało to maleństwo, śpiące dziecko. Dziecko jej i Stefana Vincy, który rzucił ją i nie zatroszczył się nawet, co się stało z nią i jego córeczką. Nie ożenił się z nią oczywiście. Rósł wówczas. Na cóż było mu obarczanie się rodziną w owym okresie?… Później pobraliśmy się. Wyjeżdżałem akurat z wyprawą do Egiptu. Spędziłem tam dwa lata. Angelica i mała pojechały innym okrętem. Ślub wzięliśmy w Kairze, niemal po kryjomu. Później urządziłem to tak, że Anna uzyskała o półtora roku późniejsze dokumenty. W końcu trudno jest powiedzieć, czy dziewczynka ma trzy, czy cztery i pół roku. Egipt pomógł. Nikt nie zorientował się w niczym. Byłem zresztą wówczas młodym, nie znanym nikomu pracownikiem naukowym. Nikt nie interesował się moim życiem. Podróżowałem za to wiele po świecie, a nikt nie miał powodu przypuszczać, że Anna nie jest moim dzieckiem. Mijały lata, minęło ich prawie dwadzieścia, i właśnie teraz, kiedy umarł kuzyn mojego ojca pozostawiając taką olbrzymią fortunę, Vincy odezwał się. Znał prawdę, chociaż go ona nie obchodziła. Spotkał kiedyś Angelicę na ulicy i z wesołym uśmiechem zapytał, jak się jej powodzi. Może źle zrobiła, że powiedziała mu całą prawdę i potraktowała go jak nicponia, którym zresztą był. Vincy próbował coś jej tłumaczyć, ale odwróciła się i odeszła. Myślę, że ucieszyło go to. Od owej chwili minęło kilkanaście lat. W zeszłym tygodniu zatelefonował do Angeliki, żądając widzenia się z nią. Kiedy odmówiła, zagroził ujawnieniem wszystkiego. Anna, oczywiście, nie ma pojęcia, że jest… że łączą ją z nim jakieś węzły pokrewieństwa. Jestem jej ojcem i Bóg mi świadkiem, że zasłużyłem na tę nazwę bardziej nie tysiące innych ludzi… Angelica powiedziała mi o telefonie Vincy’ego. Zastanawialiśmy się, co zrobić. Najwyraźniej spóźnione uczucie ojcowskie obudziła w nim notatka prasowa o spadku Anny. Ale Vincy był w bardzo korzystnej sytuacji. Po pierwsze mógł rozgłosić całą sprawę, powodując wielkie nieszczęście dla naszego domu, bo myślę, że dla dziewczyny byłby to straszny wstrząs, tym bardziej jeżeli ojciec jej okazałby się takim nikczemnikiem. Po drugie, jej stryjeczny dziadek umierając zastrzegł się, że dziedziczyć po nim mogą tylko jego krewni, a nie powinowaci. Jako moja córka Anna jest jego krewną, jako córka Vincy’ego nie jest nią oczywiście. To było straszne w swojej ironii: teraz, kiedy los tak nieprawdopodobnie uśmiechnął się do dziewczyny, pojawił się nagle upiór, który stał ongi nad jej kołyską, i zagroził zniszczeniem jej życia. Zresztą Anna kocha bardzo młodego Cresswella, który także, jak mi się wydaje, jest w niej zadurzony po uszy. Na szczęście zachowywał się tak, zanim otrzymała ten spadek. Gdyby Vincy rozgłosił całą historię, obawiam się, że Cresswell mógłby pojechać do niego i spoliczkować go, ale znalazłby się w bardzo niezręcznej sytuacji wobec swojej konserwatywnej rodziny. To syn lorda, a Anna stałaby się nagle nieślubnym dzieckiem aktora… Wszystko to było przerażające. Vincy dzwonił regularnie dwa razy dziennie. Wreszcie zdecydowaliśmy się ustąpić. W końcu czymże są pieniądze w porównaniu z nieszczęściem, jakie mogło na nas spaść. A w dodatku jestem ciężko chory i myśl o tym, że Anna może kiedyś pozostać niemal bez środków do życia i w tak zdegradowanej sytuacji, a prócz tego z tak smutnymi doświadczeniami na początku wspaniale zapowiadającej się młodości, była dla nas nie do zniesienia. Przed trzema dniami przekazano Annie klejnoty spadkowe na sumę miliona funtów. Jest to wspaniała kolekcja brylantów. Stanowi ona, oczywiście, tylko fragment owej fortuny, ale miałem wrażenie, że Vincy zadowoli się jakąś nie tak ogromną sumą. Angelica spotkała go w kawiarni… Cynicznie oświadczył jej, że nie widzi najmniejszego powodu, aby córka jego bezprawnie stała się dziedzicem takiego majątku i nie miała podzielić się częścią ze swym starzejącym się ojcem. Angelica powiedziała mu, że osiemdziesiąt procent majątku ulokowane jest w kopalniach i nieruchomościach, a gotówki jest niewiele. Vincy oświadczył, że chce milion, który otworzy mu drogę do prawdziwej sławy na tym świecie, gdzie bez pieniędzy żaden talent nie wzbije się wysoko ponad przeciętność opinii tępawych krytyków. Jeżeli otrzyma milion, wówczas gotów jest nigdy nie wspomnieć Annie o swych prawach do niej. Angelica zgodziła się, ale powiedziała, że to musi potrwać. Na to Vincy wyciągnął gazetę z kieszeni i powiedział, że zgadza się czekać kilka tygodni na gotówkę, ale pod warunkiem, że otrzyma w zastaw owe klejnoty. Nikt mu ich nic ukradnie, bo nikt nawet nie może przypuszczać, że coś takiego znajduje się w jego posiadaniu… Klejnoty zostały złożone przez Annę w safesie bankowym na moje nazwisko. Wyjąłem je stamtąd. Dziś Angelica miała się udać dla upozorowania sytuacji do teatru razem z Anną i Charlesem. Potem powinna była zanieść Vincy’emu do garderoby torbę z klejnotami. Chciał, żeby to się stało w garderobie teatralnej. Może wartość tej torebki oszołomiła go trochę i zdał sobie sprawę, jak olbrzymią fortunę będzie ona przedstawiała, a może lękał się, że Angelica knuje jakiś podstęp. W każdym razie uparł się, a ona znowu musiała się zgodzić… Wczoraj wieczorem pojechała z młodymi do teatru, później kazała im wracać do domu pod pozorem, że ma jakiś interes w sąsiedztwie, i poszła do garderoby Vincy’ego… Więcej nie wiem. Kiedy wróciłem do domu o jedenastej, była już u siebie i powiedziała mi tylko: „Głowa mnie boli. Jutro ci wszystko opowiem”… – Zwrócił się do żony, która siedziała w ciągu całego jego opowiadania zupełnie nieruchoma, z kamienną, pobladłą twarzą. – Resztę wiesz ty, kochanie…