– Słucham. Tu Alex.
– Dobry wieczór…
Nie. Karolina nie rozmyśliła się. Głos był kobiecy niski i bardzo melodyjny. Wydał mu się znajomy, chociaż nie mógł go sobie skojarzyć z żadnymi znanymi rysami twarzy.
– Proszę wybaczyć, że dzwonię tak późno, ale po przedstawieniu byłam na kolacji z kolegami i dopiero tera wróciłam do domu. Dziękuję za róże. Są śliczne.
– Czy to pani Sara Drummond? – zapytał, chociaż wiedział już, że to ona, i pytanie wydało mu się głupie.
– Tak, i dzwonię do pana nie tylko dlatego, żeby podziękować za kwiaty. Zastałam właśnie depeszę od Iana. Pisze, że wybiera się pan do nas. Kiedy?
– Chcę wyruszyć pojutrze rano.
– Właśnie, Ian pisze: „Zatelefonuj do niego. Jeżeli może wyjechać dzień wcześniej, zabierz go z sobą”. Więc telefonuję i chcę pana zabrać z sobą.
I znowu Joe chciał powiedzieć coś błyskotliwego, ale stwierdził, że ma absolutną pustkę w głowie.
– To bardzo miłe. Dziękuję bardzo…
– Więc? – zapytał niski głos. – Gotowa jestem podjechać po pana nawet o dziewiątej rano.
Alex wahał się przez krótką chwilę. Nic go nie wiązało z Londynem. Jeżeli napisał do Iana, że przyjedzie pojutrze, to tylko dlatego, że jakąś datę musiał przecież podać.
– Nie chciałbym pani sprawiać kłopotu…
– Żadnego. Poza moją walizką i mną w samochodzie nie będzie nikogo.
– W takim razie…
– W takim razie podjadę po pana o dziewiątej. Czy to nie będzie za wcześnie?
– Jeżeli powiem pani, że codziennie budzę się o świcie i zasiadam o siódmej do pracy, minę się z prawdą – powiedział Alex, odzyskując z wolna równowagę. – Ale dziewiąta godzina będzie znakomitą. A może pojedziemy moim samochodem? Oddałem go do przeglądu i jutro mam odebrać. Co prawda trochę później.
– Nie. Wolę jechać własnym. Lubię prowadzić, a przede wszystkim lubię wozić mężczyzn. Pasażer mężczyzna daje mi większą satysfakcję niż pięć kobiet. Może dlatego, że w ciągu paru ostatnich tysięcy lat ciągle nas wożono i nie miałyśmy pojęcia, że można się bez tego obejść.
– W takim razie odpokutuję z przyjemnością za czyny moich przodków.
– Jestem ohydnie punktualna. Proszę czekać o dziewiątej przed domem. A teraz dobranoc. Już bardzo późno. Kobieta w moim wieku powinna się wysypiać. To znakomicie konserwuje cerę.
I zanim Joe zdążył zdobyć się na konwencjonalny protest, odłożyła słuchawkę.
– No właśnie! – powiedział ze zdumieniem. Czując nagły przypływ energii odszedł od telefonu i odkręcił w łazience kran z gorącą wodą. Potem poczuł głód i pogwizdując wesoło zaczął parzyć herbatę w małej kuchence. Zajrzał do lodówki. Cała beznadziejność dnia trzydziestych piątych urodzin minęła, jakby nigdy jej nie było. Myślał o jutrzejszym poranku.
Myślał o nim nadal, kiedy wykąpany i po zjedzeniu prowizorycznej kawalerskiej kolacji, składającej się z chleba z masłem, sardynek, sera i zakończonej puszką sok cytrynowego, położył się, nastawiwszy budzik na ósmą. Tak, to było mu potrzebne. Niezmącony pogodny humor Iana, stary dwór, pokój, do którego przez otwarte okna wpływał bliski szum drzew i daleki szum morza, poranne spacery nad urwistym brzegiem. Kiedy był tam po raz ostatni? Starał się nie myśleć teraz o tym, że chce, aby nadszedł już ranek i krótka, dwugodzinna podróż u boku niewysokiej ciemnej dziewczyny, która była tak wielką aktorką, i której życie Parker upstrzył tak wielką ilością znaków zapytania. Biedny Drummond – pomyślał Joe, myśl ta pozbawiona była siły i wyrazu. Drummond pewno nie był biedny, lecz szczęśliwy. Taka kobieta musiała dawać szczęście mężczyźnie, nawet jeżeli dawała nie tylko jemu.
Powoli twarze Iana i Sary, a wraz z nimi obraz przyszłości, które podsuwała mu wyobraźnia, zaczęły wirować i pokrywać się mgłą. Zamknął oczy.
Wydawało mu się, że zaledwie zdążył przymknął powieki, kiedy budzik zadzwonił. Joe zerwał się z tapczanu i podszedł w piżamie do okna.
Po ponurym, dżdżystym wieczorze ranek wstawał nad miastem słoneczny i ciepły. Dachy domów parowały i lśniły ostrym niebieskim blaskiem rozciągniętego nad nimi bezchmurnego nieba. W tej samej chwili, patrząc na jezdnię i zamknięte drzwi baru naprzeciwko, przypomniał sobie rozmowę z Parkerem. Ale ulica w dole nie była już tą samą nocną ulicą. Słońce wpadające przez otwarte okno, błękitne niebo nad dachami, dźwięk wody, która wypełniała szybko wannę, i syk imbryka w kuchence stanowiły razem pogodne preludium chwili, kiedy z wybiciem godziny dziewiątej wyjdzie na ulicę i zobaczy kremowego, modnego mercedesa Sary Drummond, hamującego przed domem. Dlaczego kremowego i dlaczego mercedesa, nie umiałby powiedzieć, ale taki samochód powinna była mieć. Pogwizdując, zabrał się do porannej toalety.
Kiedy wreszcie najedzony, ogolony i umyty spojrzał na zegarek, spostrzegł z przerażeniem, że jest za dwadzieścia dziewiąta. Błyskawicznie otworzył szafę i zaczął z niej wyrzucać koszule, krawaty, piżamy, skarpetki i chustki do nosa. Szybko układał je w walizce wybierając te, które najbardziej lubił. Teraz swetry, tak, i druga walizka, w której poukładał ubrania. Wreszcie teczka z przyborami do pisania, maszyna i… rozejrzał się… koniec. Nie. Nie koniec, podbiegł do biurka i wyciągnąwszy środkową szufladę, wyjął z niej leżący na samym dnie ciężki przedmiot w skórzanym futerale. Otworzył futerał. Wszystko było w porządku. Sięgnął do szuflady po dwa zapasowe magazynki. Nie był to jego pistolet z czasów wojny, ale długolufe parabellum, które przywiózł z Niemiec. Wsunął pistolet pomiędzy ubrania i zamknął walizkę. Spojrzał na zegarek. Za pięć dziewiąta! Wybiegł na klatkę schodową, przywołał naciśnięciem guzika windę, ułożył w niej swoje pakunki i zjechał na dół. Kiedy znalazł się na ulicy, rozejrzał się szybko, ale kremowego samochodu nie było nigdzie widać Przysunął więc walizki do krawężnika, stawiając je przy czarnym, stojącym naprzeciw domu jaguarem. Odetchnął głęboko i chusteczką otarł pot z czoła. Minęła dziewiąta. Teraz mógł spokojnie czekać. Zaczął zastanawiać się nad jakimś efektownym zdaniem, którym powita nadjeżdżają Sarę.
– Dzień dobry – powiedział znajomy niski głos. – Czy pan chce pojechać z kim innym?
Joe drgnął. Za kierownicą czarnego jaguara, o dwa kroki od miejsca, w którym stał, siedziała Sara Drummond i uśmiechała się, najwyraźniej rozbawiona jego miną.
– Och, dzień dobry! – Podszedł do opuszczonej szyby wozu. – Wyobraźnia… – powiedział i rozłożył ręce. – Wydawało mi się, że przyjedzie pani zupełnie innym samochodem.
– To znaczy, że pan o tym myślał. – Z wozu spojrzały na niego ciemne, lśniące oczy. – To dobrze. Zawsze jest dobrze, kiedy o nas myślą. – Wysunęła ku niemu drobną, ciemną dłoń, którą uścisnął. Wszystkie pachnidła Arabii… Otrząsnął się i zawrócił po walizki. – Niech pan położy je na tylnym siedzeniu. O tak. A teraz niech pan już siada. Nie mogę się doczekać przyjazdu do domu!
Usiadł obok niej i ruszyli. „Trzeci raz ją widzę – pomyślał – i za każdym razem jest zupełnie inna”. Poznał ją przed trzema laty, w dniu jej ślubu z Ianem. Była wówczas piękną, skromną i dyskretnie szczęśliwą panną młodą, idącą spokojnie i pewnie u ramienia męża i spoglądającą na niego rozkochanymi oczyma, jak gdyby co chwila nie błyskały wokół nich flesze aparatów fotograficznych, którymi przedstawiciele pism obu kontynentów utrwalali dla swych niedzielnych dodatków scenę zaślubin wielkiej tragiczki i jednego z największych uczonych brytyjskich. Spotkał ją jeszcze raz przed rokiem, kiedy była wraz z Ianem w Londynie, i umówili się z nim na obiad w jego klubie. Wtedy zobaczył typową brytyjską młodą damę, zachowującą się i ubraną podobnie, jak wszystkie inne młode damy z jej sfery, z tą różnicą, że w klubie patrzyło na nią więcej osób niż na wszystkie pozostałe damy razem wzięte. Teraz widział obok siebie kątem oka młodziutką dziewczynę, która skończyła właśnie szkołę i dostała od ojca pierwszy samochód. Wyglądała na lat dziewiętnaście, może dwadzieścia. Śniada, czarnowłosa, ciemnooka, czarno ubrana, z pogardą dla kontrastów i dla bieli, która podkreśliłaby smukłość jej szyi i delikatną barwę skóry. A wczoraj wieczorem stała na scenie zmęczona, złamana, postarzała nagle w ciągu godziny, szalona i stęskniona za śmiercią dającą odpoczynek i zapomnienie. Ile mogła mieć lat naprawdę? Występowała od dawna, co najmniej od dziesięciu lat. Może miała trzydzieści? A może, jak on, skończyła trzydzieści pięć? Co to miało za znaczenie? Odetchnął głęboko.