– To kobieta – powiedziała Lucy i nałożyła sobie na talerz plaster szynki z półmiska, który podsunął jej Drummond. – Była do niedawna najnormalniejsza w świecie. Ma męża i małe dziecko. Na szczęście, nie zaczęła od dziecka, bo to by jej się na pewno udało. Pewnego dnia, gdy mąż wrócił z biura, rzuciła się na niego z nożem kuchennym. Zdołał ją obezwładnić, a sąsiedzi, którzy wpadli do ich mieszkania, słysząc jego krzyk, zatelefonowali po lekarza. Przywieziono ją do domu obłąkanych, bo zdradzała wszystkie objawy szaleństwa. Wieczorem powróciła do przytomności. Nie pamiętała niczego, niczego nie rozumiała. Wpuszczono do niej męża, zachowując oczywiście wszystkie środki ostrożności. Kochają się oboje bardzo i byli w rozpaczy. Na drugi dzień atak powtórzył się, kiedy do pokoju wszedł pielęgniarz. Rzuciła się na niego gryząc, kopiąc i wydając nieartykułowane dźwięki. Potem wszystko znów minęło. Zaczęto ją badać. Sprawa była niejasna, kiedy, dotarła do mnie. Z paru względów poszukiwałam właśnie takiego przypadku, bo wydawało mi się… – Urwała i znowu dotknęła odruchowo swego wisiorka. – Ale nie o to chodzi. Ona ma ucisk na mózg, spowodowany niewielkim, dobrotliwym nowotworem. Jeszcze dwadzieścia lat temu byłaby dożywotnio zamknięta w domu wariatów. Niestety, ten nowotwór zaatakował okolice, w których bardzo trudno się poruszać… To ładna, miła kobieta, mają śliczną córeczkę czteroletnią. Mąż jest zupełnie załamany. Bardzo chcę, żeby mi się udało… Niestety, tu może być tak albo nie. Albo operacja się uda i ona wyzdrowieje, albo umrze na stole. Szansę udania się operacji także wynoszą, mniej więcej, pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Ci ludzie mi wierzą. Mąż podpisał pozwolenie na dokonanie zabiegu. Ona także chce tego bez względu na konsekwencje. Nie dziwię się jej zresztą. To musi być straszne dla niej, kiedy tak nagle traci świadomość. Zresztą nowotwór powoli spowodowałby paraliż niektórych ośrodków nerwowych, a potem prawdopodobnie śmierć.

– Więc dlaczego dobrotliwy? – zapytała Sara. – Czy ta nazwa nie jest trochę ironiczna wobec tej biednej kobiety?

– Dobrotliwy to taki, który po wycięciu nie odrodzi się. Ale nie mówmy już o tym.

– Dobrze. – Sara roześmiała się. – Rozumiem cię. Myślisz to co ja, kiedy mnie pytają: Co pani czuje, grając lady Macbeth i stojąc pośród nocy, wsłuchana w krzyk zamordowanego? – Czasem myślę o sztuce, a czasem o nowej sukience, której krawcowa nie zdążyła mi uszyć. Dla nas operacja to egzotyka, obcy, zdumiewający świat wnętrza ciała ludzkiego. A dla ciebie to jakby bardzo ważny mecz tenisowy, gdzie trzeba się skupić absolutnie i wytężyć wszystkie siły, żeby zwyciężyć.

– No, niezupełnie… – Lucy uśmiechnęła się lekko. – Ale skoro mówimy o tenisie, może zagramy dzisiaj, jeżeli nie jesteś zmęczona. Żaden z tych trzech młodych ludzi, których miałam tu do tej pory jako towarzyszy, nie gra w ogóle.

– Ja gram! – zaprotestował Drummond.

– Ale nie masz na to nigdy czasu, co na jedno wychodzi. Czy chcesz zagrać po lunchu, Saro?

– Zaraz po lunchu, nie. – Sara potrząsnęła głową. – Godzinę muszę poleżeć. Mogę zagrać o drugiej, zgoda?

– Zgoda!

Podano kawę. Drummond i Sparrow rozmawiali półgłosem. Z urywków zdań Alex zrozumiał, że mówią o jednym z ostatnich swoich doświadczeń. Filip przysłuchiwał się im, ale widać było, że więcej zwraca uwagi na to, o czym mówią kobiety.

Wreszcie Sara wstała.

– Ianie – powiedziała – czy po południu też będziecie pracować?

– Nie. – Drummond potrząsnął głową. – W każdym razie ja nie. Wiesz przecież, że nigdy nie pracuję po południu. Rano i od dziewiątej wieczór do północy. Za to Harold… – wskazał Sparrowa – będzie sam ślęczał nad pewną łamigłówką, którą zadaliśmy sobie i nie umiemy jej na razie rozwiązać. Po kolacji ja go zluzuję.

Milczący Sparrow przytaknął tylko głową.

– Zostanę z panem – Filip Davis przysunął się do niego. – Myślałem trochę o tym równaniu „S” i… – ściszył głos. Niespodziewanie serdecznie Sparrow ujął go pod ramię i słuchając uważnie, oddalił się wraz z nim wzdłuż tarasu, rzuciwszy stojącym krótkie: – Przepraszamy na razie. Zajęcia.

– Muszę i ja przejrzeć trochę mojej literatury – powiedziała Lucy. – Dostałam ranną pocztą cały plik medycznych pism i jeżeli dzisiaj ich nie przeczytam, to kurz je pokryje jak sto innych poprzednich. – Położyła dłoń na ramieniu Sary. – Chodź, jeżeli naprawdę chcesz zebrać siły przed tym meczem. Dzisiaj nie uda ci się wygrać, przysięgam na to!

– Zobaczymy! – Sara złożyła ręce jak wstępujący na ring bokser i potrząsnęła nimi nad głową. – Będę walczyła jak lwica oswoję młode. – Kiwnęła ręką mężczyznom. – Za godzinę możecie nas znaleźć na korcie, jeżeli będziecie mieli ochotę.

Weszły do domu. Alex sięgnął do kieszeni po papierosy i poczęstował Drumrnonda.

Zapalili i ruszyli wokół domu ku nadmorskiemu tarasowi.

„Gdzie jest ten Amerykanin?” – pomyślał Alex i powiedział:

– Twoja żona powiedziała mi, że macie jeszcze jednego gościa.

– Ach, Hastingsa! – Drummond uśmiechnął się i wskazał ręką morze: – Pojechał na ryby ze starym Malachi. Wzięli łódź i wypłynęli zaraz po śniadaniu. Przyjechał tu z całym kompletem rozmaitych amerykańskich przyrządów do zabijania ryb, zupełnie jakby wyruszał na wojnę. Nasz Malachi tylko pokiwał głową patrząc na te cuda. Potem wybrali się na połów i Malachi złowił pięć pięknych ryb, a Hastings ani jednej! Trzeba było widzieć twarz Malachiego, kiedy wrócili. Wyglądał jak uosobienie wszystkich szczęśliwych konserwatystów świata. Jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem! Najlepsze są dobre, stare metody dziadków”. Malachi zabrał ze sobą wędkę, którą oczywiście dostał od mego dziadka, kiedy był jeszcze chłopcem. Łowi na stare, cuchnące kawałki mięsa, przymocowane do takich haków, że trudno uwierzyć, aby najgłupsza ryba chciała na nie nadziać pysk. Ale nadziewają!

Podeszli do balustrady i przystanęli patrząc na morze. Po obu stronach Sunshine Marior linia wybrzeża wyginała się, zamykając posiadłość pośrodku ogromnego półksiężyca spadających prawie pionowo białych skał. Daleko na widnokręgu widać było dym idącego na zachód, niewidzialnego statku. Bliżej morze było sfałdowane gęsto i pokryte drobniuteńkimi falami. Z góry i z tej odległości wyglądało jak ogromna łąka, po której gnały ku brzegowi nieprzeliczone tabuny koni, potrząsających białymi grzywami.

– Czy to łódź? – zapytał Alex wskazując mały jasnoczerwony żagiel unoszący się i opadający w bruzdach wodnych.

– Tak! To oni. Już wracają.

Łódź zbliżała się z wolna ku skałom niewidzialnej przystani, ukrytej pod urwiskiem.

– Zejdźmy do nich – powiedział Drummond. – Zobaczymy, jak mu się dzisiaj powiodło. Chciałbym, żeby coś złowił przed wyjazdem. Inaczej cała jego wizyta nie będzie miała sensu. Przyjechał tu nie tylko po wielką rybę, ale jak dotąd nie złowił niczego.

Ruszyli wzdłuż balustrady i w miejscu gdzie kończyła się, dotykając wysokiego głazu, na którym rosły swobodnie gęsto splątane krzaki dzikiej róży i głogu stanowiące dalszą naturalną barierę nadbrzeżną, natknęli się na początek wąskich, wykutych w kamieniu stopni, które zygzakiem schodziły w dół, aż nad morze.

– A kim on jest? – zapytał idący z tyłu Alex. – Czy to także chemik? Nie gniewaj się, ale nie znam zupełnie znakomitości w tej dziedzinie, poza tobą, oczywiście.

– O mnie nie mówmy! – Nie zatrzymując się Drummond rozłożył ręce i przez chwilę wyglądał jak wielki ptak, na tle dalekiego morza i bliskich skał. – Im dłużej pracuję, tym mniej rozumiem. W tej chwili jestem w stadium, w którym mam już systematycznie ułożone w głowie sprawy zupełnie dla mnie nierozwiązalne. Co roku ich przybywa… Ale o mnie nie mówmy. Robert Hastings to wielki uczony. Powiedziałem ci, że przyjechał nie tylko po wielką rybę. To prawda. Chciałby się zorientować w naszej pracy, ale to też nie jest najważniejsze. Chciałby przede wszystkim, żebyśmy wszyscy: Sparrow, ja, nawet młody Davis, znaleźli się w Ameryce i pracowali tam z nim razem. Powiedział, że wierzy w nas. To znaczy, że przemysł amerykański wierzy, że wyprzedzamy ich teraz trochę. Nie mogę powiedzieć, że mnie to martwi. Jest to bardzo zarozumiałe towarzystwo, które ma absolutne przekonanie, że cały postęp wiedzy musi rodzić się u nich. Za milion funtów nie dałbym sobie odebrać przyjemności wyprzedzenia ich o parę długości.