– Ja cię uszkodzę! – ryknął Borowski, wracając do zwyczajnego zetdeowskiego tonu. – Ja sam ci parę rzeczy uszkodzę. Kanonier dupiasty! Zresztą bzdura tam! Werner nie uszkodzi jednostki, choćby go cała flota prosiła – rzucił, wstając z kolan. – Został inaczej wychowany.
– Tak, tak – Fox znacząco podniósł palec wskazujący. – A kto katapultował reaktor na „Dekardzie”?
– Bzdury – pokręcił głową pierwszy oficer. – Folklor. Na „Dekardzie” zwaliło się chłodzenie, dlatego reaktor zaczął dygotać. Wybuchł ogromny pożar, panika. Commander Fush zginął, a to był prawdziwy driver…
– Fusha zabito, chcesz powiedzieć.
– Mike, przestań pieprzyć głupoty.
– O czym mówicie? – zapytała Ive, usiłując bezskutecznie przejrzeć się w ekranie monitora.
– Takie tam… Mike wspomina stare legendy.
– Nie słyszałaś? – zdziwił się Fox.
– O czym?
– O buncie na desantowcu „Rick Dekard”.
– Mike! – huknął na kanoniera ZDO.
– O co chodzi, Jean Paul? Dlaczego Kendall nie może wiedzieć o takich rzeczach? Przecież już wie, do czego chłopcom potrzebne są dziewczynki.
– I niech się na tym zakończy jej kształcenie – rozkazał Borowski. – A ty, bom-bar-die-rze, na początek skasuj ten swój ogień. Do gwiazdki daleko.
– Może jeszcze włożę buty? – zaproponował Fox, krzywiąc się, ale wyjął z ust cygaro i starannie zgasił je o ścianę.
Pierwszy oficer wściekle zasapał, wysuwając do przodu żuchwę. Grubas z ciężkim westchnieniem wziął ze stołu jedną z ocalałych chusteczek i przetarł ścianę.
– Znakomicie – powiedział Borowski. – A teraz marsz po buty. Po obuciu zameldować się.
– Aye-aye, sir! Czy mogę powstrzymać się od okrzyków zachwytu?
– Biegiem! – ryknął ZDO.
Fox zniknął jak zdmuchnięty. Pierwszy oficer założył ręce za plecy i przespacerował się po stanowisku dowodzenia. Oczekiwał na pytania Candy i niemal natychmiast się doczekał.
– To był rzeczywiście bunt?
Hałaśliwie odsapnął i wykonał jeszcze jedną rundę od ściany do ściany.
– Czyli był – stwierdziła Ive. – Ciekawe. Siedem – osiem lat temu, tak? Jakoś prawie nic nie wiem o „Dekardzie”.
– Więc chyba nie musisz wiedzieć – mruknął Borowski. – Po co ci ten wymiotnik? We flocie i tak wystarczy gówna.
– A ktoś tu przed chwilą mówił, że jestem symbolem grupy F – przypomniała sobie Kendall.
– Grupa F jest czysta jak szkiełko laboratoryjne. Jak biała suknia narzeczonej. Jak ty, Candy.
– Skąd ci się wzięło, że jestem taka czysta?
– Bo ja mam nosa – oświadczył nerwowo pierwszy oficer. – Widziałem, jak wyprowadzałaś „Enterprise” z pikowania. Powinnaś według instrukcji wskoczyć do modułu awaryjnego i odpalać. A ty kierowałaś jak gdyby nigdy nic. Jesteś astronautą, kapujesz?
– Nic nie widziałeś. Leżałeś nieprzytomny.
– To wersja oficjalna. Tak naprawdę serce mi zaszwankowało. Tylko żebyś nikomu nie mówiła, bo starego Borowskiego skasują na dół. Kumasz?
– Jeszcze by nie! Nie pękaj. Mogiła!
– Nie o to idzie! Ja ci podsuwam morał. Druga kampania marsjańska cała minęła mi pod znakiem głębokiego omdlenia. Nic nie wiem, niczego nie widzę, tak naprawdę o niczym nie mogę zameldować, panie dochodzeniowy, proszę mnie zostawić w spokoju. A w rzeczywistości w całej flocie panował totalny burdel. Po pierwsze, zużyte okręty. Po drugie, nikt już nie chciał walczyć. Czy tobie się podobało, jak nasz bohaterski desant rozpierdykał Red City? Nawet Tyłek powiedział, że niepotrzebnie wojujemy. Marsjanie raczej się poduszą pod tymi swoimi kopułami, niż polecą na Ziemię.
– Nie wiem. – Ive spuściła głowę i patrzyła na swoje bose stopy. Coś kazało jej przestać myśleć, tak na wszelki wypadek. Zaczęła więc analizować opłakany stan swoich paznokci. – Jakoś się nad tym nie zastanawiałam…
– A było sporo takich, co się zastanawiali. Słyszałaś o kapitanie Reezie?
– Jasne! Służy teraz na „Gorbowskim”. Dziarski facet.
– Ten dziarski facet spalił własnym wydechem dwa albo i trzy własne kutry desantowe. Może nie najlepsza forma protestu, ale…
– To niemożliwe! – Kendall tak zgłupiała, że nawet zapomniała o swoim zmasakrowanym pedikiurze, który jeszcze kilka sekund temu interesował ją najbardziej na świecie.
– Możliwe, Candy, możliwe. Reez oczywiście był sądzony. A teraz jest kapitanem na okręcie, który leci wykonać zaplanowane bohaterskie działania. Prawdopodobieństwo pomyślnego powrotu „Gorbowskiego” szacuje się na dziewięćdziesiąt procent, ale sądzę, że kłamią. Wszystkie zamieszkane globy ślą kapitanowi Reezowi zachwycone epistoły. Dzieciom opowiada się o tym, jakim jest bohaterem. A o tym, co Reez zrobił nad powierzchnią Marsa, nie wie prawie nikt. Ci, co wiedzą, milczą. Jak ja na przykład. Chociaż upiornie mnie ciekawi, pod jakim warunkiem pozostawiono go przy życiu.
– To niemożliwe… – powtórzyła Ive pełnym rozpaczy głosem.
– Dokoła same paradoksy – westchnął Borowski. – Co się tyczy „Dekarda”… Dobra, powiedziałem A, powiem i B. Zresztą… Wybacz, Candy, to, rzecz jasna, nie moja sprawa, ale wolę sprecyzować. Czy wy z Wernerem się kochacie?
Kendall zarumieniła się i odwróciła.
– A ty skąd go znasz? – zapytała, nie podnosząc oczu.
– Wszyscy go znają – uśmiechnął się ZDO. – We flocie są tylko dwaj rosyjscy astronauci. To jak ich nie znać? OK. Wpadnij do biblioteki za dziesięć minut. Dobra? Możesz kierować?
– Jestem gotowa.
Borowski skinął głową i udał się do wyjścia.
– Jean Paul! – zawołała Ive.
– Co? – Odwrócił się.
– Chciałam… No wiesz, jesteś kochany, Jean Paul.
– Wiem – powiedział pierwszy oficer niedbałym tonem, ale mimo wszystko trochę skonfundowany. – Mówiła mi żona.
Candy roześmiała się. Borowski wyszedł, puszczając jej spiskowe oko. Był bardzo rad, że udało mu się zlikwidować wszystkie burze i na powierzonym mu okręcie zapanował względny porządek.
Przynajmniej na jakiś czas.
Battleship „Luke Skywalker” nie wyróżniał się specjalnie nowatorską konstrukcją i już pod koniec pierwszej kampanii marsjańskiej był porządnie zużyty. Kiedy więc policja zapragnęła większej jednostki do osłony, właśnie „Skywalker”, sapiąc i gubiąc części, poczołgał się z nią do Pasa grzmocić w piracką bazę. Ta stara balia miała akurat w tym rejsie zużyć resztę swoich zapasów.
Policyjne drobiazgi odczepiły się od nieruchawych megadestroyerów i skoczyły w Pas, a „Skywalker” opuścił konwój i ruszył do sektora, którym przypuszczalnie miały uciekać niedobite pirackie statki. Zajął pozycję i po kilku godzinach zniknął. Nagle przestał nadawać dane telemetryczne. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że tak potężny statek może zostać zniszczony, zwłaszcza że piraci rzucili się do ucieczki innym kursem.
Tak więc battleship milczał, jakby mu ktoś oderwał wszystkie anteny. Ponieważ jednak w Pasie i w okolicy odbywały się prawdziwe wyścigi na przeżycie, nie było kogo wysłać, aby sprawdził, co się stało.
Pozabijawszy kogo trzeba, a co poniektórych nawet aresztowawszy, policja pchnęła wreszcie do „Skywalkera” destroyer, pakując nań na wszelki wypadek nawet brygadę remontową. Jednocześnie dowódca eskadry zaczął przygotowywać zjadliwą depeszę, którą chciał wysłać do sztabu Grupy F – że jakbyśmy wiedzieli, tobyśmy nie prosili, i kto czym myślał, wysyłając na poważną akcję taki latający chłam. Ale wtedy zidiociały dowódca destroyera zameldował, że nie widzi nigdzie uszkodzonej jednostki. Najpierw dostał polecenie, by nie darł ryja na cały Słoneczny, tylko szukał odłamków. Potem ktoś się zorientował, że sprawa jest mętna. Ustawiono szyk i rozpoczęto poszukiwania w okolicy. Ale battleship jakby zanurzył się w Pasie, co oczywiście było wykluczone z powodu gabarytów i kiepskiej zdolności manewrowej okrętu.
Policyjny dowódca należał jednak do prawdziwych driverów, poszukiwania i akcie ratunkowe przyniosły mu medale, więc kiedy admiralicja otrzymała jego pokutniczy meldunek, nie usiłowała zwalić winy na faceta, a znalazła winnego we własnym gronie. Oddała pod sąd szefa sztabu Grupy F – powodem była utrata czujności. Nikt nie miał wątpliwości – battleship zdezerterował. Tak samo łatwo wyjaśniono motywację załogi – „Skywalker” nieraz latał na Wenus, gdzie jego dowódca mógł skumać się z miejscowymi. Wiadomo było, że neutralna Wenus gromadzi po cichu okręty bojowe. Planeta szykowała się do buntu.