Jeżeli o mnie chodzi, to nie miałam nic przeciwko temu.

Zazwyczaj Sztuczne Inteligencje porozumiewają się z ludźmi i służącymi ludziom maszynami za pośrednictwem datasfery. Jeżeli chcą, potrafią występować pod postacią interaktywnych hologramów. Pamiętam, że podczas podpisywania traktatu o wcieleniu do Hegemonii Maui-Przymierza ambasador TechnoCentrum podejrzanie przypominał Tyrone Bathwiate, gwiazdę holofilmową sprzed wielu lat.

Z cybrydami rzecz ma się zupełnie inaczej. Stworzeni z ludzkiego materiału genetycznego, pod względem zachowania i wyglądu są znacznie bardziej podobni do ludzi niż androidy. Na mocy porozumienia zawartego między TechnoCentrum a Hegemonią ich liczba nie może przekraczać kilkuset sztuk.

Popatrzyłam uważnie na Johnny’ego. Z punktu widzenia SI to piękne ciało oraz intrygująca osobowość, siedzące przede mną po drugiej stronie biurka, stanowiły tylko jeszcze jeden zestaw dodatkowych akcesoriów, może odrobinę bardziej skomplikowany, ale na pewno niewiele ważniejszy od setek tysięcy czujników, przekaźników i manipulatorów, jakimi Sztuczne Inteligencje musiały posługiwać się na co dzień w kontaktach ze światem. Jego utrata wywarłaby na nich zapewne nie większe wrażenie niż na mnie obcięcie paznokcia.

Co za szkoda, pomyślałam.

– Cybryd – powiedziałam głośno.

– Tak. Licencjonowany. Mam ważną wizę Sieci.

– To dobrze – usłyszałam swój zdumiewająco obojętny głos. – A więc twierdzisz, że ktoś… zamordował twojego cybryda i chcesz, żebym dowiedziała się, kto to był?

– Niezupełnie – odparł młody mężczyzna. Miał brązoworude, lekko kręcone włosy. Jego uczesanie, podobnie jak akcent, stanowiło dla mnie zagadkę. Wydawało mi się lekko archaiczne, choć jednocześnie byłam pewna, że już kiedyś takie widziałam. – Zamordowane zostało nie tylko to ciało, ale także ja.

– Ty?

– Właśnie.

– Ty jako… eee… Sztuczna Inteligencja?

– Dokładnie.

Nic z tego nie rozumiałam. SI nie umierają, a przynajmniej tak uważali wszyscy w Sieci.

– Nic z tego nie rozumiem – oznajmiłam.

Johnny skinął głową, jakby go to wcale nie zdziwiło.

– W przeciwieństwie do osobowości człowieka, która z chwilą śmierci – myślę, że istnieje już co do tego zgodność – ulega całkowitemu zniszczeniu, moja osobowość trwa wiecznie. Jednak w wyniku zamachu nastąpiła pewna… przerwa, i choć dysponowałem… eee… archiwalnymi rejestrami wspomnień, to poniosłem pewne straty. Niektóre dane uległy bezpowrotnemu zniszczeniu. A zatem, w pewnym sensie było to morderstwo.

– Rozumiem – skłamałam, po czym odetchnęłam głęboko. – A co z władzami SI, jeśli coś takiego w ogóle istnieje, i z cyberglinami Hegemonii? Czy nie oni właśnie powinni się tym zająć?

– Z przyczyn osobistych jest dla mnie bardzo ważne – a nawet nieodzowne – aby instytucje te o niczym się nie dowiedziały – oznajmił atrakcyjny młody mężczyzna, w którym wciąż jeszcze nie mogłam dostrzec cybryda.

Uniosłam brwi. Podobny tekst słyszałam niemal od wszystkich moich klientów.

– Zapewniam cię, że nie ma w tym nic nielegalnego ani nieetycznego – dodał pośpiesznie. – Po prostu… chcę zaoszczędzić sobie upokorzeń, których natury chyba nie zdołałabyś pojąć.

Skrzyżowałam ramiona na piersi.

– Posłuchaj, Johnny: jak na razie, to ta historia zupełnie nie trzyma się kupy. Skąd na przykład mam wiedzieć, czy naprawdę jesteś cybrydem? Równie dobrze możesz być na przykład malarzem pokojowym.

Wyglądał na lekko zaskoczonego.

– Nie pomyślałem o tym. W jaki sposób mam ci udowodnić, że jestem tym, za kogo się podaję?

Nie wahałam się nawet przez sekundę.

– Przelej milion marek na moje konto w TransSieci – zażądałam.

Johnny uśmiechnął się. W tej samej chwili zadzwonił telefon i w powietrzu zmaterializował się przejęty dyrektor miejscowego oddziału TransSieci.

– Proszę o wybaczenie, M. Lamia, ale czy w związku z przekazaniem na pani konto tak wysokiego depozytu byłaby pani zainteresowana zaznajomieniem się z zasadami prowadzenia przez nas wysokooprocentowanych rachunków terminowych lub możliwościami dokonywania wspólnych inwestycji?

– Później – warknęłam.

Dyrektor ukłonił się i zniknął.

– To mogła być symulacja – powiedziałam.

Johnny nadal uśmiechał się uprzejmie.

– Owszem, ale nawet w takim wypadku pokaz powinien spełnić twoje oczekiwania.

– Niekoniecznie.

Wzruszył ramionami.

– Zakładając, że jednak jestem tym, kim jestem, czy podejmiesz się prowadzenia tej sprawy?

– Tak. – Westchnęłam ciężko. – Musimy jednak wyjaśnić pewną drobnostkę: moje honorarium nie wynosi miliona marek. Biorę pięćset dziennie plus wydatki.

Cybryd skinął głową.

– Czy to oznacza, że już dla mnie pracujesz?

Bez słowa wstałam zza biurka, włożyłam kapelusz i zdjęłam stary płaszcz z wieszaka przy oknie. Następnie wysunęłam najniższą szufladę biurka i wyjęłam z niej pistolet ojca, który szybko schowałam do kieszeni.

– Idziemy – powiedziałam.

– Tak, oczywiście – zgodził się chętnie Johnny. – A dokąd?

– Chcę zobaczyć miejsce, w którym zostałeś zamordowany.

Według stereotypowego przekonania każdy, kto urodził się na Lususie, bardzo niechętnie opuszcza Kopiec i doświadcza przykrych skutków agorafobii za każdym razem, kiedy znajdzie się pod gołym niebem. Tymczasem prawda przedstawia się w ten sposób, że ja niemal całą swoją pracę wykonuję nie tylko poza Kopcem, ale nawet poza ojczystą planetą. Śledzę niewypłacalnych dłużników, którzy próbują uciec przed wierzycielami, tropię niewiernych mężów i wiarołomne żony, którzy uważają, że wyznaczenie miejsca schadzki na innej planecie uchroni ich przed wykryciem, poszukuję zagubionych dzieci i zaginionych rodziców.

Mimo to przeżyłam chwilę niezbyt przyjemnego wahania, kiedy weszliśmy w bramę transmitera na głównym pasażu Żelaznej Świni, by ułamek sekundy później znaleźć się na pustym, kamiennym płaskowyżu, który wydawał się nie mieć końca. Z wyjątkiem portalu transmitera za naszymi plecami nigdzie nie sposób było dostrzec najmniejszych śladów cywilizacji. Śmierdziało za to zgniłymi jajami, na żółtobrązowym niebie unosiły się przypominające wymiociny obłoki, a ziemia pod naszymi stopami była szara, popękana i zupełnie jałowa. Nie miałam pojęcia, jak daleko od nas znajduje się horyzont – wydawało się jednak, że bardzo daleko – a mimo to na całej, ogromnej przestrzeni nie mogłam dostrzec ani śladu życia roślinnego lub zwierzęcego.

– Gdzie jesteśmy, do wszystkich diabłów? – zapytałam. Wydawało mi się, że znam wszystkie planety Sieci.

– Madhya – odparł Johnny. W jego ustach zabrzmiało to jak “Madya”.

– Nigdy nie słyszałam o czymś takim – odparłam i na wszelki wypadek wsadziłam rękę do kieszeni, by pogłaskać wyłożoną masą perłową rękojeść pistoletu taty.

– Ta planeta oficjalnie nie należy jeszcze do Sieci – wyjaśnił cybryd. – Teoretycznie jest to kolonia Parvati, ale znajduje się w odległości zaledwie kilku minut świetlnych od tamtejszej bazy Armii, a co najważniejsze, dysponuje już własnym transmiterem, co powinno pomóc jej w przyjęciu do Protektoratu.

Spojrzałam na otaczające mnie pustkowie. Smród dwutlenku siarki był tak intensywny, że bałam się, iż lada chwila zarzygam sobie płaszcz.

– Są tu w pobliżu jakieś osady?

– Nie. Kilka małych miast wybudowano po przeciwnej stronie planety.

– Które z nich jest najbliżej?

– Nanda Devi. Liczy sobie około trzystu mieszkańców i leży jakieś dwa tysiące kilometrów na południe stąd.

– Wobec tego po co ten transmiter?

– Bogate złoża, bardzo opłacalne w eksploatacji. – Zatoczył ręką obszerne koło. – Ciężkie metale. Konsorcjum, które wykupiło prawa wydobywcze, wydało licencje na ponad sto portali tylko na tej półkuli.

– W porządku – mruknęłam. – Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce na popełnienie morderstwa. Co cię tu przygnało?

– Nie wiem. Ta informacja znajdowała się w zniszczonym fragmencie pamięci.