Zanim obraz ściemniał, widzowie mogli przez kilka długich chwil przyjrzeć się śpiącemu dziecku.

Napęd Hawkinga wywoływał nudności, zaburzenia równowagi, bóle głowy i halucynacje. Pierwsza część podróży – dziesięciodniowy przelot na Parvati – odbyła się na pokładzie HS “Nieustraszony”. Sol trzymał Rachelę w objęciach i starał się jakoś wytrzymać. Na całym okręcie wojennym tylko oni dwoje byli całkowicie przytomni. Początkowo Rachela bardzo płakała, ale po kilku godzinach uspokoiła się i leżała bez ruchu, wpatrując się w ojca wielkimi czarnymi oczami. Sol przypomniał sobie chwilę jej narodzin; lekarz zdjął dziecko z ciepłego brzucha matki i podał je Solowi. Ciemne włosy Racheli były wtedy niewiele krótsze, a spojrzenie równie poważne.

Wreszcie oboje zasnęli ze zmęczenia.

Solowi śniło się, że wędruje po wnętrzu budowli, której niewidoczne sklepienie podtrzymują kolumny grubości olbrzymich sekwoi. Chłodną pustkę wypełniało czerwone światło. W pewnej chwili ze zdumieniem stwierdził, że nadal trzyma w ramionach Rachelę. Do tej pory nigdy nie widział jej w swoich snach. Dziewczynka spojrzała na niego, a on natychmiast poczuł, że nawiązuje z nim kontakt tak wyraźny i oczywisty, jakby coś powiedziała.

Jednak w tej samej chwili rozległ się inny głos, dudniący i groźny:

“Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.

Sol zawahał się i ponownie przeniósł wzrok na Rachelę. Córeczka wpatrywała się w ojca ciemnymi, błyszczącymi oczami. Wyczuł płynące ku niemu niewypowiedziane tak. Przycisnął dziecko mocniej do piersi, postąpił kilka kroków w ciemność i powiedział mocnym głosem:

– Posłuchaj! Nie będzie już żadnych ofiar, ani tych składanych z dzieci, ani z rodziców. Nikt nie będzie się już poświęcał, chyba że dla drugiego człowieka. Czas posłuszeństwa i pokuty minął, i nigdy nie powróci.

Umilkł, po czym zaczął wsłuchiwać się w ciszę. Wyraźnie wyczuwał bicie swego serca oraz ciepło Racheli. Gdzieś z bardzo wysoka dobiegł szum wiatru przeciskającego się przez niewidoczne szczeliny. Sol przyłożył do ust rękę i krzyknął co sił w płucach:

– To wszystko! A teraz albo zostaw nas w spokoju, albo objaw się raczej jako ojciec, niż jako ten, który żąda krwawych ofiar. Musisz dokonać tego samego wyboru co Abraham!

Pod kamienną posadzką rozległ się narastający łoskot. Przez potężne kolumny przebiegło drżenie. Rachela poruszyła się, zaniepokojona groźnymi odgłosami. Czerwona poświata przybrała na sile, a potem nagle zgasła, pozostawiając po sobie nieprzeniknioną ciemność. Hen, daleko, zadudniły ciężkie kroki. Zerwał się huraganowy wiatr, zmuszając Sola, by odwrócił się plecami, osłaniając dziecko własnym ciałem.

W chwilę potem oboje obudzili się na pokładzie HS “Niezwyciężony” zmierzającego ku Parvati, gdzie czekała ich przesiadka na drzewostatek “Yggdrasill”, który miał dowieźć ich na Hyperiona. Sol uśmiechnął się do swojej siedmiotygodniowej córeczki, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.

Był to jej ostatni, a może pierwszy uśmiech.

Kiedy stary uczony zakończył opowieść, w głównej kabinie wiatrowozu zapadła cisza. Sol odchrząknął, po czym nalał sobie trochę wody z kryształowego dzbanka i wypił ją. Rachela spała mocno w wymoszcznej szufladzie. Wiatrowóz kołysał się lekko na boki, a przytłumione dudnienie ogromnego koła oraz szum żyroskopów składały się na dyskretnie wypełniającą tło, usypiającą melodię.

– Mój Boże… – szepnęła wreszcie Brawne Lamia. Otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale natychmiast zamknęła je i tylko pokręciła głową.

Martin Silenus zamknął oczy, po czym wyrecytował:

Bowiem kiedy nienawiść do szczętu się wygna,

Dusza znów cała staje się niewinna

I wie, że sama w sobie jest źródłem radości,

Sama sobie umiarem, sama przezornością

I że jej słodka wola w niebie się zrodziła,

Córka więc, choćby złe twarze szydziły

I choćby zewsząd wichry wściekłe wyły,

A miechy się pruły, wciąż będzie szczęśliwa.

– William Butler Yeats? – zapytał Sol Weintraub.

– Tak jest – potwierdził poeta. – Modlitwa za mą córkę.

– Chyba pójdę na pokład, żeby przed snem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza – powiedział konsul. – Czy ktoś chce się do mnie przyłączyć?

Poszli wszyscy. Rześkie podmuchy wiatru chłodziły ich twarze, kiedy stali na pokładzie i spoglądali na przesuwające się za burtą, pogrążone w ciemności Trawiaste Morze. Niebo nad ich głowami przypominało ogromną, odwróconą do góry dnem misę, poznaczoną niezliczonymi punkcikami gwiazd i jaskrawymi smugami meteorów. Żagle i liny wydawały ciche, skrzypiące odgłosy, które towarzyszyły człowiekowi niemal od chwili, kiedy zaczął na dobre podróżować po swojej planecie.

– Wydaje mi się, że dzisiejszej nocy powinniśmy wystawić straże – odezwał się po jakimś czasie pułkownik Kassad. – Jeden czuwa, reszta śpi. Zmiana co dwie godziny.

– Zgadzam się – powiedział konsul. – Mogę być pierwszy.

– Z samego rana… – zaczął Kassad, ale nie dokończył, gdyż ojciec Hoyt gwałtownym gestem wyciągnął rękę i krzyknął:

– Patrzcie!

Spojrzeli we wskazanym kierunku. Wśród lśniących srebrzyście konstelacji rozbłysły różnokolorowe ogniste kule – zielone, fioletowe i pomarańczowe – rzucając barwne refleksy na falującą powierzchnię Trawiastego Morza. Gwiazdy oraz smugi meteorów natychmiast zbladły, nie mogąc konkurować z tym niespodziewanym pirotechnicznym pokazem.

– Jakieś wybuchy? – zapytał niepewnie ksiądz.

– Bitwa kosmiczna – wyjaśnił Kassad. – Wewnątrz orbity księżyca. Głowice termojądrowe.

Pośpiesznie wrócił pod pokład.

– Drzewo – powiedział Het Masteen, wskazując jasny punkcik, który przemieszczał się wśród ognistych wykwitów niczym rozżarzony węgiel między wybuchającymi fajerwerkami.

Kilka sekund później Kassad wrócił uzbrojony w lornetkę, która natychmiast zaczęła wędrować z rąk do rąk.

– Intruzi? – zapytała Lamia. – Czy to inwazja?

– Prawie na pewno Intruzi, ale też prawie na pewno to tylko zwiadowczy wypad. Widzicie te skupione wybuchy? To nasze pociski, niszczone antyrakietami Intruzów.

Lornetka dotarła wreszcie do konsula. Spoglądając przez nią, mógł dostrzec każdą eksplozję z osobna, a także błękitne ślady pozostawione przez co najmniej dwie jednostki Intruzów, uciekające przed okrętami bojowymi Hegemonii.

– Nie wydaje mi się… – zaczął Kassad, lecz umilkł w pół zdania, gdyż nagle żagle wiatrowozu, jego pokład oraz całe Trawiaste Morze rozjarzyły się pomarańczową poświatą.

– Dobry Jezu… – szepnął ojciec Hoyt. – Trafili drzewostatek!

Konsul pośpiesznie skierował lornetkę w lewo. Kula szalejących płomieni była widoczna nawet gołym okiem, ale w powiększeniu można było dostrzec pień oraz najgrubsze konary drzewostatku, zatopione w ognistym piekle. Co jakiś czas długie pomarańczowe macki wystrzeliwały daleko w przestrzeń, kiedy pękała kolejna kula pola siłowego i uwolnione powietrze uciekało w próżnię. Wkrótce potem blask przygasł, gigantyczny pień rozjarzył się po raz ostatni, a następnie rozpadł niczym zwęglony kawałek drewna w ognisku. Z pewnością nikt nie przeżył katastrofy. Drzewostatek “Yggdrasill” wraz z załogą, klonami i organicznymi pilotami po prostu przestał istnieć.

Konsul odwrócił się do Heta Masteena i podał mu lornetkę – trochę zbyt późno, żeby templariusz mógł przez nią cokolwiek zobaczyć.

– Tak mi przykro… – szepnął.

Kapitan nie wziął od niego lornetki. Powoli opuścił wzrok, nasunął kaptur głębiej na czoło i bez słowa zniknął pod pokładem.

Zagłada drzewostatku zakończyła groźny spektakl na niebie. Kiedy minęło dziesięć minut, a wśród gwiazd nadal nie pojawiały się żadne eksplozje, Brawne Lamia zapytała niezbyt pewnym głosem: