– A potem?

– To znaczy, po pięcioletnim okresie próbnym? Wtedy będą już setki tysięcy portali. Myślę, że zaraz po tym, jak uzyskacie pełne prawa członkowskie, odwiedzi was dwadzieścia do trzydziestu milionów turystów.

– Dwadzieścia do trzydziestu milionów… – szepnęła Siri.

Podświetlona tarcza kompasu rzucała od dołu na jej twarz błękitne refleksy. Nadal widziałem tam piękno, natomiast ani śladu gniewu lub oburzenia, których się spodziewałem.

– Wtedy jednak wy także będziecie pełnoprawnymi obywatelami Hegemonii – powiedziałem. – Będziecie mogli odwiedzić każdą planetę, na jaką przyjdzie wam ochota. Do tego czasu powinno przybyć ich jeszcze szesnaście, może nawet więcej.

– Tak, oczywiście – odparła Siri i odstawiła pusty kubek. Na szybach kokpitu osiadał drobny deszczyk, ekran radaru zaś, osadzony w drewnianej, ręcznie rzeźbionej ramie, pokazywał, że morze jest puste, a sztorm daleko. – Czy to prawda, że niektórzy ludzie mają domy położone na kilku planetach, tak że z okien każdego pokoju mogą oglądać inne niebo?

– Jasne. Ale jest ich bardzo niewielu. Tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na utrzymanie takich rezydencji.

Siri uśmiechnęła się i położyła mi rękę na kolanie. Miała cienką, pokrytą plamami skórę, przez którą prześwitywały niebieskie żyły.

– Ty przecież jesteś bardzo bogaty, prawda?

Odwróciłem wzrok.

– Jeszcze nie.

– Ale wkrótce będziesz. Ile to dla ciebie potrwa, kochany? Niecałe dwa tygodnie tutaj, a potem powrotna podróż do Hegemonii. Następnie jeszcze jakieś pięć miesięcy na sprowadzenie niezbędnych elementów wyposażenia, kilka tygodni na prace wykończeniowe i będziesz miał dom rozciągający się na dwieście lat świetlnych. Cóż to za niezwykła myśl… Ile to będzie razem? Niecały rok standardowy.

– Dziesięć miesięcy – poprawiłem ją. – Trzysta sześć dni standardowych, trzysta czternaście waszych. Dziewięćset osiemnaście wacht.

– I wtedy twoje wygnanie dobiegnie końca.

– Tak.

– Będziesz dwudziestoczteroletnim, zamożnym człowiekiem.

– Tak.

– Jestem zmęczona, Merin. Chcę iść spać.

Zaprogramowaliśmy urządzenia sterownicze, włączyliśmy alarm kolizyjny i zeszliśmy pod pokład. Wiatr przybrał trochę na sile, więc stara łódź przewalała się ciężko z burty na burtę, wspinając się na nadciągające niestrudzenie fale. Rozebraliśmy się przy słabym świetle rozkołysanej lampy. Wskoczyłem pierwszy do koi i nakryłem się kocami. Mieliśmy spać razem po raz pierwszy od początku podróży. Pamiętając, jaka była nieśmiała podczas naszego poprzedniego Ponownego Spotkania, oczekiwałem, że zgasi lampę, ale ona przez co najmniej minutę stała bez ruchu, zupełnie naga, z opuszczonymi ramionami.

Czas odcisnął na Siri swoje piętno, ale nie potraktował jej zbyt brutalnie. Bardzo zeszczuplała, a pośladki i piersi obwisły nieco, przegrywając beznadziejną walkę z grawitacją. Patrzyłem na wyraźnie zarysowane żebra, mając wciąż świeżo w pamięci atłasową skórę, jędrną, a zarazem miękką, gdyż znajdowała się pod nią jeszcze dziecięca tkanka tłuszczowa. W zimnym blasku kołyszącej się lampy patrzyłem na pomarszczone ciało, pamiętając doskonale, jak blask księżyca wydobywał z mroku pączkujące, twarde piersi. Nie wiem, jak to możliwe, ale mimo tych wszystkich różnic wydawało mi się, że mam przed sobą wciąż tę samą Siri.

– Posuń się, Merin.

Wślizgnęła się do koi, pod szorstki koc. Zgasiłem światło. Łódź kołysała się w regularnym rytmie oddychającego morza. Słyszałem współczujące poskrzypywanie masztu i olinowania. Rano znowu będzie nas czekało zarzucanie sieci, wyciąganie ich i naprawianie uszkodzeń, ale teraz była pora odpoczynku. Powoli zacząłem osuwać się w otchłań snu, uśpiony miarowym pluskaniem fal omywających burtę.

– Merin…

– Tak?

– Co by się stało, gdyby Separatyści zaatakowali turystów albo nowych mieszkańców?

– Wydawało mi się, że wszyscy Separatyści zostali wywiezieni na wyspy?

– Owszem. Ale co by było, gdyby zaczęli stawiać opór?

– Hegemonia przysłałaby wojsko, które zrobiłoby z nich mokrą plamę.

– A jeśli transmiter zostałby zaatakowany i zniszczony jeszcze przed uruchomieniem?

– To niemożliwe.

– Wiem, ale gdyby jednak?

– Dziewięć miesięcy później “Los Angeles” wróciłby z oddziałami Armii na pokładzie, które również zrobiłyby mokrą plamę z Separatystów, a także ze wszystkich na Maui-Przymierzu, którzy próbowaliby wejść im w drogę.

– Dziewięć miesięcy, ale czasu pokładowego, prawda? – zapytała Sin. – Czyli jedenaście naszych lat.

– Co nie zmienia faktu, że i tak nie udałoby się wam tego uniknąć – odparłem. – Może porozmawiamy o czymś innym?

– W porządku – mruknęła Siri, lecz nic więcej nie powiedziała. Wsłuchiwałem się w odgłosy łodzi. Siri leżała z głową na moim ramieniu; oddychała tak głęboko i regularnie, że byłem przekonany, iż śpi. Sam też już prawie zasypiałem, kiedy nagle poczułem, jak jej ręka pełznie w górę po moim udzie i zatrzymuje się dopiero przy pachwinie. Zaskoczyła mnie moja natychmiastowa reakcja.

– Nie, Merin – szepnęła mi do ucha, odpowiadając na nie zadane pytanie. – Człowiek nigdy nie jest na to za stary. Przynajmniej na to, żeby potrzebować ciepła i bliskości drugiego człowieka. Sam podejmij decyzję, kochany.

Podjąłem decyzję. Zasnęliśmy dopiero przed świtem.

Grobowiec jest pusty.

– Donel, chodź tutaj!

Wpada do środka z rozwianą szatą. Grobowiec jest pusty. Nie ma ani komory hibernacyjnej – choć w gruncie rzeczy nie spodziewałem się jej tu zastać – ani sarkofagu czy trumny. Białe wnętrze oświetla pojedyncza, silna lampa.

– Co jest grane, do wszystkich diabłów? Myślałem, że to grobowiec Siri!

– Bo tak jest w istocie, ojcze.

– Więc gdzie ona się podziała? Pod podłogą?

Donel ociera spocone czoło. Nieco zbyt późno przypominam sobie, że mówię o jego matce, ale zaraz potem pocieszam się, że miał niemal dwa lata, aby oswoić się z myślą o jej śmierci.

– Nikt ci nie powiedział? – pyta.

– O czym? – Gniew i rozdrażnienie powoli mijają. – Przywieziono mnie tu na łeb, na szyję prosto z promu i powiedziano tylko tyle, że przed uruchomieniem transmitera muszę koniecznie wejść do grobowca Siri.

– Zgodnie z ostatnią wolą matki jej ciało zostało spalone, a popioły wrzucone do Wielkiego Morza Południowego z najwyższej platformy na jej ojczystej wyspie.

– W takim razie po co ta… krypta?

Staram się uważać na to, co mówię. Donel jest bardzo wrażliwy.

Ponownie ociera czoło i zerka w kierunku drzwi. Zniknęliśmy tłumowi z oczu, ale mamy ogromne opóźnienie. Pozostali członkowie Rady musieli już ruszyć pośpiesznie w dół wzgórza, żeby dołączyć do dygnitarzy na trybunie honorowej. Mój narastający powoli ból doprowadził do tego, że podniosła uroczystość przeistoczyła się w marny spektakl.

– Postępowaliśmy zgodnie z życzeniem matki.

Dotyka kamiennej płyty w ścianie, która natychmiast odsuwa się na bok, odsłaniając niewielką wnękę, w której stoi metalowe pudełko z moim imieniem wypisanym na pokrywce.

– Co to jest?

– Rzeczy osobiste, które matka chciała ci przekazać. Tylko Magritte znała wszystkie szczegóły, ale umarła minionej zimy, nie zdradziwszy nikomu tajemnicy.

– W porządku – mówię. – Dziękuję. Zaraz wyjdę.

Donel spogląda na zegarek.

– Uroczystość zaczyna się za osiem minut. Za dwadzieścia minut zostanie uruchomiony transmiter.

– Wiem. – Naprawdę wiem. Mój wewnętrzny zegar odlicza precyzyjnie każdą mijającą sekundę. – Zaraz stąd wyjdę.

Donel waha się jeszcze przez chwilę, po czym odchodzi. Zamykam za nim drzwi. Metalowe pudełko jest zaskakująco ciężkie. Stawiam je na kamiennej posadzce i klękam obok. Dotykam znacznie mniejszego zamka z czytnikiem linii papilarnych i przykrywka unosi się bez oporu.

– Niech mnie licho… – mruczę pod nosem.

Sam nie wiem, czego się spodziewałem – być może pamiątek ze stu trzech dni, jakie spędziliśmy razem, może zasuszonego kwiatka, a może jakiejś pięknej muszli, jednej z tych, które wydobywaliśmy z płytkiego morza w pobliżu Fevarone. Ale to nie jest pamiątka. Przynajmniej nie tego rodzaju.