– “Nie słowik to i nie skowronek, tylko żałosny lament, co wbił się ostrym sztyletem w przerażającą pustkę twego ucha”.

– Słucham?

Byłem starszy od niej o ponad trzy lata, ale Siri znała świat książek, wierszy i dramatów, ja zaś znałem tylko gwiazdy.

– Nie bój się, młody kosmiczny żeglarzu – szepnęła i przyciągnęła mnie do siebie. – To tylko stary jastrząb Tom, który wyruszył na nocne łowy. Głupie ptaszysko. Wróć do mnie, kosmiczny żeglarzu. Wróć do mnie, Merin.

Właśnie wtedy “Los Angeles” pojawił się nad horyzontem i niczym niesiony wiatrem, rozżarzony węgiel, ruszył na zachód przez usiane nieznajomymi konstelacjami niebo Maui-Przymierza. Leżąc obok niej opowiadam, w jaki sposób funkcjonuje ogromny statek z napędem Hawkinga, który właśnie sunie nad naszymi głowami i świeci odbitym blaskiem słońca. Przez cały czas moja ręka przesuwa się w tę i z powrotem po jej atłasowej, jakby naelektryzowanej skórze, na ramieniu zaś czuję ciepło przyśpieszonego oddechu dziewczyny. Przytulam twarz do jej szyi, sycąc się słodkim zapachem włosów.

– Siri… – szepczę ponownie i tym razem nie wyczuwam w tym żadnej niestosowności. W dole, poniżej szczytowej wypukłości i poza zasięgiem cienia rzucanego przez biały grobowiec, tłum niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę. Chcieliby, żebym jak najprędzej wszedł do środka, do chłodnej pustki, która zastąpiła ciepłą obecność Siri. Chcą, żebym wreszcie się z nią pożegnał, gdyż wówczas będą mogli rozpocząć uroczystości, otworzyć na oścież wrota transmiterów i przyłączyć się do oczekującej ich niecierpliwie Sieci.

Do diabła z tym wszystkim. I do diabła z nimi.

Wyrywam źdźbło trawy i ssę jego słodki koniec, wpatrując się w horyzont w oczekiwaniu na pojawienie się pierwszych wędrujących wysp. Jest jeszcze wcześnie i cienie są bardzo długie. Dzień niedawno się zaczął. Posiedzę tu jeszcze trochę, żeby powspominać.

Będę wspominał Siri.

Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, była chyba ptakiem. Na twarzy miała maskę ozdobioną różnokolorowymi piórami. Kiedy ją zdjęła, żeby przyłączyć się do chaotycznego kadryla, blask pochodni zalśnił w jej ciemnokasztanowych włosach. Miała mocno zaróżowione policzki i nawet z mojego dość odległego miejsca w tłumie mogłem dostrzec zdumiewającą zieleń jej oczu, kontrastującą z łagodnymi barwami twarzy i włosów. Ma się rozumieć, była to Noc Zabaw. Pochodnie płonęły żywo w dość mocnym wietrze nadlatującym od strony portu, a dźwięki fletów, które przygrywały przepływającym w pobliżu wyspom, z trudem docierały do naszych uszu, przytłumione szumem fal i skrzypieniem takielunku. Siri miała niespełna szesnaście lat, a jej uroda płonęła jaśniej od każdej z pochodni oświetlających zatłoczony plac. Przepchnąłem się między ludźmi i podszedłem do niej. Dla mnie było to pięć lat temu. Dla nas było to ponad sześćdziesiąt pięć lat temu. Wydaje mi się, że było to nie dalej niż wczoraj.

Nie, to wszystko idzie nie tak, jak trzeba.

Od czego powinienem zacząć?

– Może byśmy tak coś zerżnęli, szczawiku? – zaproponował Mike Osho.

Niski i niemal kwadratowy, o twarzy przypominającej karykaturę oblicza Buddy, był wówczas dla mnie bogiem. Wszyscy byliśmy bogami: długowieczni, jeśli nie wręcz nieśmiertelni, dobrze opłacani, jeśli nie wręcz bogaci. Hegemonia uznała nas za godnych tego, by stanowić załogę jednego z bezcennych statków zdolnych do dokonywania skoków przez nadprzestrzeń, wiec czy mogliśmy nie być bogami? Tyle że Mike – genialny, żywy jak srebro, niepokorny Mike – zajmował w statkowym panteonie nieco wyższe miejsce od młodego Merina Aspica.

– Bez szans – odparłem.

Braliśmy prysznic po dwunastogodzinnej służbie polegającej na eskortowaniu robotników zatrudnionych przy budowie transmitera z i do miejsca, gdzie powstawało to urządzenie, mniej więcej sto sześćdziesiąt trzy tysiące kilometrów od Maui-Przymierza. Nie było to zbyt fascynujące zajęcie, raczej nudne i dające mało satysfakcji. W czasie trwającej cztery miesiące podróży z prędkością nadświetlną stanowiliśmy grupę czterdziestu dziewięciu wysokiej klasy fachowców, dyrygujących ponad dwustu zastraszonymi pasażerami. Teraz jednak pasażerowie przywdziali skafandry robocze, my zaś staliśmy się kimś w rodzaju uzbrojonych kierowców ciężarówek, przez większą część czasu przyglądających się bezczynnie pracom przy budowie transmitera.

– Bez szans – powtórzyłem. – Chyba że ziemniaki postawili jakiś burdelik na tej cholernej chustce do nosa, którą raczyli nam wydzierżawić.

– Nie postawili – odparł Mike.

Wkrótce czekała nas trzydniowa przepustka, ale dowiedzieliśmy się już od kapitana Singha, a także od naszych rozgoryczonych kolegów, że jedynym miejscem, gdzie będziemy mogli ją spędzić, jest administrowana przez Hegemonię wysepka o wymiarach cztery na siedem kilometrów. Nie była to nawet jedna z ruchomych wysp, o których tyle słyszeliśmy, tylko zwykły wulkaniczny szczyt wystający z wody w pobliżu równika. Czekała nas tam prawdziwa grawitacja, czyste powietrze i naturalna żywność, ale musieliśmy także liczyć się z faktem, iż kontakt z tubylcami będziemy mogli nawiązać jedynie kupując w sklepie wolnocłowym wytworzone przez nich pamiątki. Wielu kolegów zatem postanowiło spędzić wolne dni na pokładzie “Los Angeles”.

– Więc skąd mamy wziąć jakąś dupencję, Mike? Przecież wiesz, że ta zakichana planeta otworzy się dla wszystkich dopiero wtedy, kiedy zacznie działać transmiter, czyli za sześćdziesiąt lat. Chyba że myślisz o Megu z maszynowni?

– Trzymaj się mnie, szczawiku – powiedział Mike. – Dla chcącego nic trudnego.

No więc trzymałem się go. Na promie było nas tylko pięciu. Zawsze lubiłem wpadać z wysoka w atmosferę planety, szczególnie tak przypominającej Starą Ziemię jak Maui-Przymierze. Gapiłem się na biało-błękitną kulę, aż nagle ocean znalazł się w dole, a my łagodnym ślizgiem zaczęliśmy zbliżać się do linii terminatora, pędząc z trzykrotną prędkością dźwięku.

Byliśmy wówczas bogami, ale czasem nawet bogowie muszą zejść ze swoich wysokich tronów.

Ciało Siri nigdy nie przestało mnie zadziwiać. Na przykład wtedy, na Archipelagu: trzy tygodnie w obszernym domu, kołyszącym się wraz z pniem drzewa, wokół którego został zbudowany, pod łopoczącymi koronami drzew żaglowych, w towarzystwie płaszczących się wesoło w wodzie stad delfinów. Zdawały się bawić w chowanego wśród niezliczonych, fosforyzujących wirów, jakie pozostawialiśmy za sobą, tworzących czasem niemal zwierciadlane odbicia gwiezdnych konstelacji… A mimo to nadal najlepiej pamiętam ciało Siri. Z jakiegoś powodu – może z nieśmiałości, a może dlatego, że przez wiele lat nie miała do czynienia z nikim obcym – przez kilka pierwszych dni nosiła skąpy kostium kąpielowy, dzięki czemu do końca mego pobytu jej piersi, pośladki i podbrzusze były nieco jaśniejsze niż reszta ciała.

Wciąż pamiętam ją taką, jaka wtedy była. Trójkąty w świetle księżyca, kiedy leżeliśmy w miękkiej trawie powyżej Pierwszej Osady. Jedwabne majteczki, jej dziecięca nieśmiałość, chwila wahania, jakby obawiała się, że daje mi przedwcześnie coś, na co powinienem jeszcze zaczekać. Ale także duma. Ta sama duma, która później pozwoliła jej stawić czoło rozwścieczonemu tłumowi na stopniach konsulatu Hegemonii w Ternie Południowym i nakłonić ludzi, żeby rozeszli się do domów.

Pamiętam moją piątą wizytę na planecie, nasze Czwarte Ponowne Spotkanie. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy widziałem ją płaczącą. Sławna i mądra, przypominała wówczas królową. Cztery razy z rzędu była wybierana do WszechJedności, a Rada Hegemonii wielokrotnie zasięgała jej opinii w różnych sprawach. Traktowała swoją niezależność jak płaszcz koronacyjny, a jej gorąca duma nigdy nie płonęła jaśniej niż właśnie wtedy. Kiedy jednak znaleźliśmy się sami w kamiennej willi na południe od Fevarone, to ona rozpłakała się i odwróciła twarzą do ściany. Byłem onieśmielony, a nawet lekko wystraszony dostojeństwem tej nie znanej mi, pięknej kobiety, ona zaś odwróciła ode mnie swoją dumną twarz i powiedziała przez łzy: