Konsul sięgnął do torby i wyjął z niej niezwykłe urządzenie, większe od komlogu, przyozdobione dziwnymi ornamentami, z ciekłokrystalicznym okienkiem w płycie czołowej. Przypominało rekwizyt z jakiegoś starego holofilmu.

– Co to ma być? – zapytała cierpkim tonem Brawne Lamia. – Zamaskowany komunikator?

W uśmiechu konsula nie sposób było doszukać się ani śladu wesołości.

– To zabytkowy komlog, jeszcze z czasów hegiry. – Wyjął z przytroczonej do pasa sakwy standardowy mikrodysk i włożył go do urządzenia. – Podobnie jak ojciec Hoyt, najpierw muszę wam opowiedzieć historię kogoś innego, żebyście mogli lepiej zrozumieć moją.

– Święty Jezu na patyku! – wykrzyknął Martin Silenus. – Czy tylko ja z całej tej pieprzonej gromady potrafię normalnie opowiedzieć prostą historyjkę? Jak długo jeszcze będę musiał…

Błyskawiczna reakcja konsula zaskoczyła wszystkich, a najbardziej jego samego. Poderwał się z miejsca, odwrócił, chwycił poetę za kaptur i koszulę, grzmotnął nim o ścianę, a następnie powalił na najbliższą skrzynię, wbijając mu kolano w żołądek i naciskając przedramieniem na gardło.

– Jeszcze jedno słowo, a zabiję cię, wierszokleto!

Silenus próbował się bronić, lecz przybierający na sile ucisk na tchawicę oraz wyraz oczu konsula kazały mu znieruchomieć. Był śmiertelnie blady.

Pułkownik Kassad sprawnie rozdzielił obu mężczyzn.

– Od tej pory koniec z wszelkimi komentarzami – powiedział, kładąc ostrzegawczo rękę na uchwycie paralizatora.

Martin Silenus bez słowa przeszedł na drugą stronę pokoju i rozcierając szyję opadł ciężko na jedną ze skrzyń. Konsul stał przez chwilę przy drzwiach, po czym wrócił do grupy.

– Przepraszam – powiedział. Nie ulegało wątpliwości, że kieruje swoje słowa do wszystkich z wyjątkiem poety. – To dlatego, że… że nigdy nie przypuszczałem, iż ktokolwiek usłyszy tę historię.

Okno rozjarzyło się czerwienią, a potem kolejno bielą i błękitem. Potem na kilka sekund zapadła niemal całkowita ciemność.

– Wiemy – odparła cicho Brawne Lamia. – Każde z nas czuło dokładnie to samo.

Konsul skinął głową, odchrząknął i usiadł przy zabytkowym komlogu.

– Nagranie nie jest tak stare jak ten instrument, gdyż zostało wykonane jakieś pięćdziesiąt lat standardowych temu. Kiedy się skończy, będę wam miał jeszcze coś do powiedzenia.

Umilkł, zastanawiał się przez chwilę, jakby chcąc jeszcze coś dodać, ale wreszcie potrząsnął głową i włączył urządzenie.

Nie było wizji, tylko głos, należący chyba do bardzo młodego mężczyzny. W tle słychać było szelest poruszanej wiatrem trawy, a może cienkich gałęzi, oraz szum morza.

Na zewnątrz rozbłyski światła następowały jeden po drugim w coraz szybszym tempie. Konsul napiął mięśnie w oczekiwaniu huku i wstrząsu, ale nic takiego nie nastąpiło. Wobec tego zamknął oczy i wraz z innymi wsłuchał się w słowa płynące ze starego komlogu.

Opowieść Konsula
Wspominając Siri

W dniu kiedy wyspy powracają na płytkie wody Archipelagu Równikowego, wspinam się po stromym zboczu wzgórza do grobowca Siri. Dzień jest piękny, a ja nienawidzę go za to. Niebo jest równie spokojne jak morza z opowieści o Starej Ziemi, morze z kolei ma miejscami barwę ultramaryny, a słaby wietrzyk wiejący znad oceanu kołysze rdzawą trawą porastającą zbocze wzniesienia.

Taki dzień powinien być szary i ponury, wypełniony po brzegi gęstą mgłą, która osiada wilgotnym kożuchem na masztach statków w porcie Pierwszej Osady i zmusza syreny przeciwmgłowe, by od czasu do czasu odzywały się swymi basowymi głosami. Zimne trzewia południa powinny zionąć lodowatym wichrem, który bezlitośnie chłosta ruchome wyspy oraz towarzyszące im stada delfinów, zmuszając je, by szukały schronienia w zaciszu naszych atoli, osłoniętych barierą skalnych szczytów.

Wszystko byłoby lepsze od tego ciepłego wiosennego dnia, kiedy słońce wędruje po niebie tak błękitnym, że aż coś w mojej duszy każe mi biec, skakać i tarzać się w miękkiej trawie, tak jak czyniliśmy to z Siri właśnie w tym miejscu.

Tak, to było tutaj. Przystaję na chwilę, aby rozejrzeć się dokoła. Trawa kołysze się i faluje w podmuchach przesyconego zapachem soli południowego wiatru niczym futro jakiejś ogromnej bestii. Osłaniam oczy przed blaskiem słońca i przeszukuję horyzont, ale niczego nie dostrzegam. Zaraz za utworzoną z zastygłej lawy rafą morze burzy się, uderzając w barierę krótkimi, gniewnymi falami.

– Siri… – szepczę jej imię, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. Sto metrów za mną, u podnóża wzniesienia, obserwujący mnie tłum także zatrzymuje się, by złapać oddech. Żałobna procesja rozciągnęła się prawie na kilometr, aż do pierwszych białych budynków miasta. Bez trudu mogę dostrzec błyszczącą, niemal zupełnie łysą głowę mego młodszego syna, który stoi na czele gromady. Ma na sobie błękitno-złote szaty Hegemonii. Zdaję sobie sprawę, że powinienem na niego poczekać, lecz ani on, ani żaden z pozostałych, podstarzałych członków Rady nie jest w stanie dotrzymać mi kroku. Moje młode, wytrenowane mięśnie dają mi nad nimi ogromną przewagę. Jednak zwyczaj wymaga, abym kroczył dostojnie razem z synem, moją wnuczką Lirą i jej dziewięcioletnim bratem.

Do diabła z tym. I do diabła z nimi wszystkimi.

Odwracam się i ruszam truchtem w górę. Moja luźna bawełniana koszula jest przesiąknięta potem na długo przed tym, jak docieram do ciągnącego się długim garbem szczytu wzniesienia, skąd po raz pierwszy mogę dostrzec grobowiec.

Grobowiec Siri.

Zatrzymuję się ponownie. Wiatr jest na tyle silny, że chłód błyskawicznie przenika moje ciało, mimo że białe kamienne ściany pogrążonego w ciszy mauzoleum są skąpane w ciepłych promieniach słońca. Przed zamkniętym wejściem do budynku trawa jest równie wysoka jak wszędzie, a wzdłuż wąskiej szutrowej ścieżki na wykonanych z czarnego drewna masztach powiewają wyblakłe paradne proporce.

Okrążam grobowiec i podchodzę do krawędzi urwiska zaledwie kilka metrów za budowlą. Tam gdzie nie okazujący należnego temu miejscu szacunku biesiadnicy rozłożyli koce, trawa jest przygnieciona i zdeptana. Z okrągłych, idealnie białych kamieni, tworzących niegdyś dwa długie szpalery wzdłuż krawędzi ścieżki, ułożono kilka kręgów.

Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Doskonale znam widok, jaki się stąd roztacza: wielka krzywizna naturalnego falochronu wyznaczającego granice zewnętrznego portu, niskie, białe zabudowania Pierwszej Osady oraz różnobarwne kadłuby i maszty katamaranów kołyszących się przy nabrzeżach. W pobliżu kamienistej plaży zaraz za ratuszem jakaś kobieta w białej sukience idzie w kierunku brzegu morza. Przez sekundę wydaje mi się, że to Siri, i serce zaczyna uderzać mi żywiej w piersi. Czekam, aż mi pomacha, żeby w odpowiedzi wyrzucić w górę ramiona, ale ona nie wykonuje żadnego gestu w moją stronę. Obserwuję w milczeniu, jak maleńka postać skręca i niknie w cieniu starego hangaru.

Nade mną, wysoko w górze, szerokoskrzydły jastrząb Thomasa unosi się nad laguną na wstępujących prądach powietrznych, wypatrując fok swymi reagującymi na promieniowanie podczerwone oczami. Natura jest głupia, myślę, i siadam na miękkiej trawie. Przygotowała zupełnie nieodpowiednie dekoracje, a potem dorzuciła jeszcze ptaka, który szuka zdobyczy w martwych, zanieczyszczonych wodach w pobliżu szybko rosnącego miasta.

Pamiętam innego jastrzębia, którego widzieliśmy z Siri pierwszej nocy, kiedy znaleźliśmy się na tym wzgórzu. Pamiętam jego skrzydła błyszczące w świetle księżyca i niepokojący krzyk, który odbijał się echem od urwistych ścian, zdając się przeszywać ciemność otaczającą zewsząd niewielką wioskę, oświetloną jedynie kilkoma gazowymi latarniami.

Siri miała wtedy szesnaście… nawet niecałe szesnaście lat, i to samo światło księżyca, które padało na skrzydła krążącego w górze jastrzębia, nadawało jej nagiemu ciału kolor mleka. Łagodne wzgórki piersi rzucały delikatne, półkoliste cienie. Kiedy rozległ się donośny krzyk ptaka, oboje spojrzeliśmy w górę, a Siri powiedziała: