Изменить стиль страницы

Potrząsnęłam głową. Len był niepoprawny!

– I nie wstyd ci stosować wampirze sztuczki wobec przyjaciół? Natychmiast, w tej sekundzie przestań czytać moje myśli! A niech cię, nawet amulet ci nie przeszkadza!

– Wstyd – chętnie zgodził się Len. – Ale przecież chcę się jak najszybciej dowiedzieć, jak się masz! I nie zapominaj, że to mój amulet.

Wampir przeciągnął się jak kot, delektując się strumieniem ciepła z paleniska.

– A, póki pamiętam – Kella przekazuje pozdrowienia.

Chciała mi wpakować jakieś lecznicze ziele, ale nie wziąłem. Za bardzo podobne do łobody, złożyć nie wolno, a do torby się nie mieści – z korzeniami, zaraza! Przecież nie mogłem jechać przez miasto z sążniem łobody w garści…

Jak zwykle już pierwszy żart obalił mur obcości, który wyrasta nawet pomiędzy najbliższymi przyjaciółmi przez czas rozłąki. Z zachwytem pogrążyliśmy się we wspólnych wspomnieniach. Ze słów Lena wynikało, że przez ostatnie cztery miesiące w Dogewie mało co się zmieniło. Ziemniaki obrodziły wspaniale. W stadzie jednorożców zrobiło się ciaśniej – dwie czarujące bliźniacze kobyłki i śnieżnobiały źrebak. Na granicy nadal nie było dnia bez przygody – kolejny polujący na wampiry myśliwy natrafił na śpiącego niedźwiedzia i ten, rozdrażniony gęstymi oparami czosnku, unoszącymi się nad niedojdą, przed dwie godziny ganiał go po osiczynie i wymęczył do tego stopnia, że myśliwy ze łzami radości w oczach rzucił się w ramiona strażnika granicy, który odstraszył niedźwiedzia głośnym waleniem miecza o pochwę.

Ale szybko się opamiętałam.

– Len, czy coś się stało?

– A nic – Wampir beztrosko wzruszył ramionami. – Czemu pytasz?

– Pokonałeś tak długą drogę po to tylko, żeby sprawdzić nowy płaszcz?

– Nie, przyjechałem na Święto Plonów – spokojnie odpowiedział wampir. – Otrzymałem zaproszenie na turniej łuczniczy i zadecydowałem, że je przyjmę. Ostatecznie nawet władca Dogewy może raz na jakiś czas odpocząć od spraw państwowych i rozejrzeć się po świecie.

– A czy to przypadkiem nie przeszkodzi komuś innemu? – spytałam podejrzliwie.

– Wolho, co ty? – Oczy Lena były zupełnie uczciwe, a lekki smutek w jego głosie mógł sprawić, że zaczerwieniłby się nawet najbardziej podejrzliwy rozmówca. – Nie cieszysz się z mojej wizyty?

– Pokaż zaproszenie – zażądałam.

Wampir wzruszył ramionami, rozsznurował torbę i podał mi ciężki arkusz z dwiema złotymi pieczęciami.

Zaproszenie było najzupełniej oryginalne. Z podpisami mistrza i króla. Szkolnej pieczęci nie mógł podrobić najbardziej nawet utalentowany mag. Królewska pieczęć również wyglądała wyjątkowo naturalnie. Innymi słowy, coś tu śmierdziało.

Spojrzałam na Lena. On popatrzył na mnie. Zrozumiałam, że nic z niego nie wyciągnę, póki nie będę miała mocnych dowodów. On domyślił się, że mu nie wierzę, ale nie mogę zarzucić niczego konkretnego. Tak więc zapanowało między nami pełne wzajemne zrozumienie i oboje poczuliśmy przypływ adrenaliny w oczekiwaniu na znajomą i ulubioną grę „A weź go zrozum, a weź ją oszukaj".

– No dobra – powiedziałam.

– Zobaczymy – odezwał się jak echo.

Z góry dobiegło dzikie wycie, coś zagrzmiało i walnęło tak, że budynek zadrżał. Prawie natychmiast rozległ się mrożący krew w żyłach śmiech, a po nim – ogłuszający dzwon żyrandola, który spadł do naszych stóp. Potem nastała cisza. Zamarliśmy, wyczekując. Z dziury w suficie, w której przed chwilą umocowany był żyrandol, z szelestem sypały się okruchy cementu.

– Ach ty żartownisiu – wyraźnie mruknął dziewczęcy głosik, po którym cały i nieruszony żyrandol wzniósł się w powietrze i zamarł na swoim miejscu, zostawiając na marmurowej podłodze ciemne zadrapania.

Len nasłuchiwał, patrząc w sufit.

– Gdy jedna bardzo uprzejma dama objaśniała mi drogę do Szkoły, powiedziała mniej więcej: „Jak pan dojdzie do mleczarni, zobaczy pan rozwidlające się drogi. Na końcu lewej jest Szkoła, na końcu prawej – karczma". Chyba źle skręciłem.

– Gdzie byś nie skręcił, efekt będzie taki sam. Połowa adeptów bawi się szampańsko w Wesołym Bysiu, Szkoła zmieniła się w filię tej dostojnej instytucji, a ja występuję w roli podstarzałej i już do niczego się nie nadającej burdelmamy. Ale Len, co ja mam jeszcze robić? – poskarżyłam się. – Mam pilnować porządku… Ale nie mogę. Oni mnie nie słuchają… Ja ich doskonale rozumiem, ale za trzy godziny wrócą profesorowie! I mnie zabiją!

– A ty weź i nic nie rób. Mistrz doskonale wie, co tu się dzieje. I gdyby rzeczywiście zależało mu na utrzymaniu porządku, zostawiłby kogoś z większym autorytetem. Nie martw się. To jest ulubiona sztuczka władzy – jeżeli… może zaszkodzić ich reputacji, to należy zwalić całą odpowiedzialność na kogoś, czyjej reputacji to zaszkodzić nie może. I adepci się zabawią, i rektor Szkoły niby nie ma z tym nic wspólnego.

– Naprawdę?

– Uwierz mi, ostatecznie jestem władcą z długim stażem.

– I też korzystasz z takich brudnych sztuczek?

– A jak niby można sobie z wami inaczej poradzić? – mrugnął do mnie Len.

Dałam mu żartobliwego kuksańca.

– I co mi proponujesz?

– Wiesz co, idź spać – poważnie odrzekł Len, podnosząc się z krzesła.

– Ale jestem strażnikiem bramy.

– A po co bronić bramy miasta, jeśli jego mury już leżą w gruzach? – Wampir wzruszył ramionami i narzucił płaszcz.

– Ano, mury leżą w gruzach i na rumowisku hulają sobie hordy barbarzyńców – zgodziłam się i ziewnęłam serdecznie.

– Olej. Do rana wszystko się uspokoi.

– A co z tobą? – zatroskałam się.

– Przenocuję w gospodzie. Już się umówiłem z właścicielem.

– To czemu w takim razie nie przeczekałeś tam deszczu?

– Może tak bardzo chciałem cię zobaczyć? – Len mrugnął i zamknął za sobą drzwi, zanim udało mi się wymyślić złośliwą ripostę.

Wykład 6. Dyplomacja

– Doskonała robota, Wolho! – powitał mnie cieć, na chwilę odrywając się od książki. – A nie powiem, po tobie bym się nie spodziewał…

„Znęca się!" – pomyślałam żałośnie, włażąc na drugie piętro. Koło trzeciej w nocy deszcz w końcu ustał, w związku z czym zgarnęłam kołdrę i poduszkę i urządziłam sobie królewskie legowisko w zgięciu ciepłego smoczego ogona.

Obudziłam się z pierwszymi promieniami słońca i pełna najczarniejszych przeczuć powróciłam na posterunek. O dziwo, Szkoła nie zapadła się pod ziemię, ani nawet nie osiadła. Profesor cieć, milutki staruszek, powoli kartkował przygody maniakalnego mordercy. Prawdopodobnie dopiero co przyszedł i uznał, że moja nieobecność była chwilowa. Dyżurny na piętrze podlewał kwiaty i rozsuwał zasłony w szerokich oknach. Dwie pracowite skrzatki domowe, zatrudnione na pół etatu, myły podłogę długimi szczotkami.

– Wolha! – Na moje spotkanie, przeskakując po dwa stopnie naraz, sturlała się Welka. Udało jej się osiągnąć taką prędkość, że aż przeleciała obok. W końcu uczepiła się poręczy i zdołała wyhamować, po czym odwróciła się i dogoniła mnie na górze schodów. – Kim jest ten piękniś?

– Jaki znowu piękniś?

– Blondynek! Śliczniutki! Dziewczyny w trybie ekspresowym robią się na bóstwa, glamarią zalatuje na cały korytarz!

Jęknęłam. Zupełnie wypadło mi z głowy! To Len mi się nie przyśnił?

– Gdzie jest?

– W gabinecie mistrza. Gdzie się poznaliście?

– A co za różnica?

– Przecież jesteśmy przyjaciółkami! Nikomu nie powiem! Czy on jest twoim… ukochanym?!

– Bogowie uchowajcie – obruszyłam się niezbyt uprzejmie. – To mój przyjaciel. Stary przyjaciel.

– Daj spokój, jest za młody na starego przyjaciela.

A jak się nazywa?

– Arr'akktur – warknęłam, przyspieszając kroku.

– Ojej, jak ślicznie! – Welka ledwie za mną nadążała, potykała się na stopniach, ale nie zamierzała się poddać. – Jest magiem, prawda? Taki silny, odważny, zdecydowany – prawdziwy mężczyzna!

– Kiedy zdążyłaś się tego wszystkiego dowiedzieć? – spytałam złośliwie.