Kathleen przeniosła wzrok na słoneczny pejzaż. Ciekawe, czy byłoby inaczej, gdyby jednak jechali do Kolorado? Czy wielebny Everett byłby inny? A może zawsze był taki, a to ona się zmieniała? Może zaczynała inaczej postrzegać różne rzeczy?
– A teraz musicie już iść – powiedział Everett, nie przerywając żucia. Popił łykiem wina, żeby spłukać podniebienie. Potem odgryzł kawałek ogromnej truskawki, aż sok polał mu się po brodzie, i z pełnymi ustami dodał: – Idźcie już. Spotkanie zacznie się niedługo. Nikt nie będzie niczego podejrzewał, jeżeli zobaczy tam moją wierną świtę.
Stephen i Emily nie wahali się ani chwili. Czekali już przy drzwiach na Kathleen.
– A, Kathleen. – Wielebny zatrzymał ją. – Znajdź Alice i przyślij ją do mnie. Muszę z nią porozmawiać przed wyjazdem.
Patrzyła na niego przez minutę. Czy rzeczywiście musi coś przedyskutować z tą dziewczyną, czy raczej chodzi mu po głowie kolejny rytuał oczyszczenia?
I czy Kathleen ośmieli się coś powiedzieć? Czy może znów narazić się wielebnemu? Czy tak bardzo zależy jej na tej dziewczynie, by powalczyć o nią?
Ostatecznie postanowiła, że zapomni przekazać Alice wiadomość, ale dla niepoznaki skinęła głową i ruszyła w ślad za Stephenem i Emily.
Wsadziła rękę do kieszeni kardiganu i pieszczotliwie dotknęła metalowego ostrza do golenia, które ukradła z łazienki. Dawało jej dziwne uczucie spokoju. Sama świadomość, że jest, przynosiła jej tak wielkie ukojenie, jakby spotkała się ze starym, wypróbowanym przyjacielem. Brzytwa, stary przyjaciel, ten prosty nożyk z metalowym ostrzem.
Tym razem zrobi to skutecznie.
ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY PIERWSZY
– Wejść! – krzyknął Everett, nie zawracając sobie głowy sprawdzaniem, kogo zaprasza do swojego pokoju hotelowego.
Czy mogło być lepiej? Uśmiechnął się i wjechał wózkiem obsługi hotelowej do środka. Odczekał chwilę. Spowodowane nerwowym oczekiwaniem podniecenie dawało mu większego kopa niż domowej roboty mikstura, warzona od wieków przez plemię Zulusów. W końcu na ten właśnie moment tak długo czekał. Teraz stał więc cierpliwie, jakby spodziewał się napiwku.
W końcu Everett obrócił się ku drzwiom, gotowy odprawić go zwyczajnym w takich razach gestem, objął wzrokiem jego twarz i znowu się odwrócił. Spóźniony refleks.
– Ty? Co tu robisz, do diabła?
– Pomyślałem sobie, że sprawię ci miłą niespodziankę przed twoim ostatnim spotkaniem.
– A ja sądziłem, że krążysz w tłumie, szukając kolejnej siusiumajtki. Czyli szukając sposobu, żeby mnie zrujnować.
– Nie mogę przecież wziąć na siebie wszystkich zasług.
Everett nie bał się. Potrząsnął głową, dyskontując go, jakby miał przed sobą jednego z wielu swoich zwolenników.
– Odejdź – powiedział. – Odejdź i zostaw mnie samego. Jestem zmęczony twoimi błazeństwami i krętactwami. Masz szczęście, że dostałeś tylko ostrzeżenia.
– Fakt, to były tylko ostrzeżenia. Czy dlatego, że nie ośmieliłbyś się skrzywdzić rodzonego syna? Czy to jedyny powód mojego wielkiego szczęścia?
Wielebny spojrzał na niego bez śladu zdziwienia. Czyżby cały czas wiedział? Nie, to niemożliwe. To jego kolejne przedstawienie.
– Jak się dowiedziałeś? – spytał spokojnie Everett.
O Jezu! Jednak wiedział. Czy będzie mu teraz trudniej? Czy przeciwnie, dzięki temu pójdzie mu jak z płatka? Drań wiedział. Przez wszystkie te lata wiedział.
– Powiedziała ci przed śmiercią – rzekł Everett, jakby był tam wtedy, jakby razem z nią umierał. Nie miał prawa tak mówić, a jednak ciągnął dalej: – Czytałem o jej śmierci. Zdaje się, że napisał o tym „New York Time” albo „Daily News”. Wiesz, że była mi bliska. Czy o tym też ci powiedziała?
Nie chciał tego słuchać. To kłamstwo.
– Nie, tego mi nie powiedziała. Jakoś nie napomknęła o tym w swoim pamiętniku. – Musiał panować nad swoim gniewem, ale mikstura zaczęła już działać, zaśmiecając mu pamięć. – Powiedziała mi za to, co jej zrobiłeś. Całe strony zapisała na ten temat. Jaki z ciebie skurwysyn.
Czuł, że palce zaciskają mu się w pięści. Tak, pozwolił, by rozpaliły się płomienie złości. Złość i te bezcenne słowa matki, ta mantra, której nauczył się na pamięć z jej dziennika. Te słowa dawały mu siłę podczas wypełniania misji. Teraz też go nie zawiodły.
– Od dawna zastanawiałem się, kiedy się dowiesz. – Everett wciąż mówił spokojnie, bez cienia strachu. – Byłem pewien, że to tylko kwestia czasu. Sądziłem, że te wszystkie dziewczyny to właśnie z tego powodu, że próbowałeś mi się w ten sposób odpłacić, tak?
– Tak.
– Chciałeś mnie zranić. – Everett uśmiechnął się, a potem skinął potakująco głową, zupełnie jakby to akceptował, jakby właśnie tego spodziewał się od własnego syna. – Może nawet chcesz mnie ukarać?
– Tak.
– Zniszczyć moją reputację.
– Zniszczyć ciebie.
Uśmiech zniknął z twarzy Everetta.
– Zostało mi tylko jedno do zrobienia – powiedział gość, podnosząc tacę z wózka. Wyciągnął ją w stronę Everetta, jedną ręką podniósł srebrną pokrywę. Taca była prawie pusta, jedynie na idealnie złożonej płóciennej serwetce leżała mała czerwono-biała kapsułka.
ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY DRUGI
Justin szukał Ojca, albo chociaż tych jego fagasów. Pawilon był już kompletnie napakowany chichoczącymi nastolatkami wmieszanymi w tłum, dziwaczny asortyment ludzi mających ze sobą niewiele wspólnego poza tym, że wszyscy wyglądali na zagubione dusze. Byli cholernie żałosni, właśnie tak, żałosni. Musiał to przyznać Ojcu. Mnóstwo z tych ludzi wyglądało na idealnych rekrutów albo chętnych dobroczyńców.
Spędził noc w autobusie, wymyślając strategię, a całe popołudnie zwiedzał Cleveland, starając się jak najwięcej zobaczyć. Dowiedział się od kogoś, że Edgewater Park znajduje się w zachodniej części miasta. Z kolistego parkingu przylegającego do górnej części parku roztaczał się widok na centrum. Nie miał jeszcze pojęcia, dokąd się uda. Wiedział jedynie, że musi uciec, zanim spotkanie dobiegnie końca. Musi znaleźć sposób, żeby zwiać niezauważony przez Alice czy Brandona. Na razie jego cel nie miał większego znaczenia.
Wsadził ręce do kieszeni dżinsów i upewnił się, że nie zniknęły z nich zwitki banknotów. Potem obciągnął T-shirta, zakrywając wypukłości, które nie powinny być przez nikogo widziane. Nie wiedział nawet, ile tego chapnął.
Podczas gdy mężczyźni wykopywali metalowe pudła i wlekli je po kolei do autokaru, Justin skradł dwie garści banknotów. Tak się spieszył, że zdążył tylko otworzyć jedno z pudeł, wetknąć rękę, chwycić dolary i upchnąć je do kieszeni. Potem usiłował wyskubać z nich mole i wygładzić banknoty. Następnie pomagał kobietom przy ognisku, stał w dymie, żeby przejść zapachem, który zabija woń kulek na mole.
Mimo wszystko zastanawiał się, na co mu te pieniądze, skoro nie ma dokąd pójść. Widział, jak Cassie wchodzi na scenę, jak macha do tłumu, który zaczął klaskać na widok jej długiej czerwonej sukni chórzystki. Wkrótce zaczęły się śpiewy pod jej wodzą. To była dobra pora. Justin spojrzał w dół na ścieżkę rowerową i plażę. Obok pawilonu znajdował się pomnik i plac zabaw. Nie było się gdzie schować, drzewa znajdowały się dalej, w tyle. Ale już wszystko sprawdził. Po drugiej stronie drzew teren zagrodzony był płotem wysokim na jakiś metr osiemdziesiąt. Był to ślepy koniec parku.
Na dole, na plaży dojrzał pomost dla rybaków i z dziesięć łódek, wszystkie puste o tej porze roku. Ciekaw był, czy trudno byłoby wziąć łódkę, żeby nikt tego nie zauważył. Poza strzeżonym parkingiem przy parku wypatrzył posterunek straży przybrzeżnej. Cholera! Nie będzie łatwo.
– Hej, Justin! – Alice machała do niego, torując sobie drogę przez tłum.
No nie! Teraz będzie jeszcze trudniej.
– Szukałam cię. – Uśmiechała się do niego.
Czy ona musi być tak cholernie ładna? No i jeszcze włożyła ten ciasny niebieski sweterek, i te jej cholernie błękitne oczy, których trudno nie zauważyć.