– Do czwartku?
– W czwartek jest Święto Dziękczynienia. Chyba nie zapomniałaś?
Maggie znowu się wzdrygnęła.
– Oj, mamo, nie wiem, czy dam radę.
– Musisz koniecznie. Kupiłam już indyka. Zajmuje mi, cholera, całą zamrażarkę. – O Jezu, nie powinna przeklinać. Musi uważać, co mówi, żeby nie zdenerwować wielebnego Everetta. – Planuję obiad na piątą, ale możesz przyjść wcześniej, jeśli chcesz.
Musi jeszcze dokupić żurawinę i pieczywo. Gdzież ona podziała listę zakupów? Zaczęła jej szukać na stoliku.
– Mamo, co robisz?
– Nic, kochanie. Przypomniałam sobie, co będzie mi jeszcze potrzebne na czwartek i chciałam to zapisać. O, jest. – Znalazła zgubę na podstawce lampy. Usiadła i zapisała na dole kartki: „żurawina” i „pieczywo”. – Wiesz, jak się nazywa to pieczywo, z którego robi się nadzienie?
– Co?
– Pieczywo. No wiesz, te małe suche kawałki chleba, których potrzeba do nadzienia.
Maggie patrzyła na nią, jakby nie wiedziała, o czym matka mówi.
– Och, nieważne. Na pewno sobie zaraz przypomnę.
Oczywiście, że Maggie tego nie wie. Nigdy sobie nie radziła w kuchni. Kiedyś jako dziewczynka upiekła ciastka w kształcie świętego Mikołaja na Boże Narodzenie. Wyszły twarde i spalone. I na dodatek nie pozwoliła się pocieszać. Jeden z chłopców z knajpy Lucky Edie zaproponował, że je pomaluje i wykorzysta jako podkładki pod szklanki. Biedna dziewczyna. Nigdy nie miała poczucia humoru. Zawsze taka wrażliwa, wszystko brała sobie do serca.
Kiedy Kathleen przejrzała już całą listę, Maggie znowu popatrzyła na nią z uwagą.
Oho, teraz jej córka jest wkurzona. I to porządnie wkurzona. O co jej chodzi, do diabła? Dlaczego jej się przygląda jak jakiś prokurator albo policjant z drogówki?
– Co jeszcze jest potrzebne do świątecznego obiadu? – spytała Kathleen.
– Mamo, nie przyszłam tu rozmawiać o świątecznym obiedzie.
– Dobrze, to o czym chcesz rozmawiać?
– Muszę ci zadać kilka pytań na temat wielebnego Everetta.
– Jakich pytań? – Ojciec ostrzegał, że członkowie rodzin będą próbowali odciągnąć ich od niego.
– Tak ogólnie, na temat Kościoła.
– Cóż, muszę zdążyć na umówione spotkanie – skłamała Kathleen, zerkając na nadgarstek, na którym nie było zegarka. – Giggi, szkoda, że nie zadzwoniłaś, wtedy inaczej bym to wszystko zorganizowała. Może porozmawiamy o tym w czwartek?
Ruszyła do drzwi, licząc na to, że Maggie pójdzie jej śladem, ale kiedy się odwróciła, córka tkwiła wciąż w tym samym miejscu, naprzeciw niej, po drugiej stronie pokoju. Stała i marszczyła czoło. Nie, to nie była zmarszczka. To był wyraz troski i złości równocześnie. Nie, nie złości.
A może jednak złości, ale także smutku. Czasami miała najsmutniejsze brązowe oczy na świecie, zupełnie jak Thomas, jej ojciec. Tak, Kathleen znała to spojrzenie. I owszem, wiedziała, co jej córka myśli, zanim jeszcze usłyszała te słowa:
– Nie wierzę ci. Jesteś pijana.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI
Maggie odgadła to, jak tylko matka nazwała ją Giggi. To ojciec zwracał się do niej tak pieszczotliwie, a matka przejęła od niego, ale posługiwała się tym zdrobnieniem tylko w stanie upojenia alkoholowego. To był sygnał dla Maggie. A zarazem działało jej to na nerwy, jakby ktoś przejechał paznokciem po szkolnej tablicy.
Patrzyła na matkę, która ani drgnęła, tylko wciąż trzymała rękę na klamce drzwi wyjściowych. Boże! Zapomniała już, jaka dobra jest Kathleen w tej grze. I jaka okropna. A ona daje się rządzić emocjom – emocjom dwunastoletniej dziewczynki – i przenieść w czas miniony. Nagle zaczęła chodzić nerwowo po małym pokoju.
– Jak mogłam być taka durna i naiwna, by ci uwierzyć?! – krzyczała wściekła Maggie. Dodatkowo rozdrażniło ją to, że drży jej dolna warga. Zerknęła na Kathleen, której twarz nie zmieniła się ani na jotę. Przedstawiała doskonałą kombinację zdumienia i niewinności, jakby nie miała pojęcia, o czym mówi jej córka.
– Jestem umówiona, Giggi, i mam mnóstwo pakowania. – Nie zmienił się nawet jej głos, ani odrobinę. Była w nim wciąż ta słodka radość, wręcz świergotliwość, która pojawiała się wraz z alkoholem.
– Jak mogłam ci uwierzyć? – Maggie walczyła ze złością. Dlaczego zawsze odbiera to tak osobiście? Dlaczego czuje się zdradzona? – Sądziłam, że już przestałaś.
– Oczywiście, że przestałam. Przestałam się pakować, żeby z tobą porozmawiać. – Nadal stała przy drzwiach z ręką na klamce. Pewnie miała nadzieję, że jeśli Maggie jednak nie wyjdzie, po prostu zdoła jej uciec. Patrzyła, jak córka krąży po pokoju.
– To ta herbata – stwierdziła raptem Maggie, uderzając się w czoło jak dziecko, które znalazło rozwiązanie zagadki. Chwyciła szklankę matki i podstawiła ją pod nos. – No jasne.
– Kropelka, żeby się uspokoić. – Kathleen O’Dell machnęła ręką od niechcenia. Maggie dobrze znała ten magiczny gest, będący swoistą formą rozgrzeszenia alkoholików.
– Żeby się uspokoić? A co cię tak zdenerwowało? Może ta jedna cholerna wizyta własnej córki, co?
– Niezapowiedziana wizyta. Naprawdę powinnaś była najpierw zadzwonić, Giggi. I proszę cię, nie przeklinaj. – Nawet ten ton, ta udawana niewinność, działał Maggie na nerwy. – Po co przyjechałaś? Sprawdzasz mnie?
Maggie starała wyciszyć się i zebrać myśli.
Tak, po co właściwie przyjechała? Przetarła twarz dłonią, zła, że teraz dla odmiany trzęsą jej się ręce. Dlaczego nie panuje nad odruchami, nad własnym ciałem? Zupełnie jakby zraniona mała dziewczynka, którą kiedyś była, wypłynęła na zewnątrz, żeby się uporać z tym problemem, ponieważ dorosła Maggie nie znalazła jeszcze skutecznego sposobu.
– Maggie, po co przyjechałaś? – Kathleen wróciła do pokoju i niecierpliwie zadała to pytanie.
– Muszę… – Musi pamiętać o śledztwie. Jest profesjonalistką. Musi uzyskać odpowiedzi na pytania, odpowiedzi, które może usłyszeć od matki. Musi się skupić. – Martwiłam się o ciebie.
Wprawiła ją w osłupienie. I nagle Maggie zapragnęła się uśmiechnąć. Tak, wiedziała co nieco o takich grach, o mocy zaprzeczenia albo – w świecie Kathleen – o mocy udawania. Matka udawała, że jeden drink na ukojenie nerwów to nie to samo co wypadnięcie z toru. Cóż, Maggie może zatem udawać, że się o nią martwi, niepokoi się o jej bezpieczeństwo, i wcale nie szuka odpowiedzi na temat Everetta. Bo to ją tu przywiodło, prawda? Śledztwo i próba rozwiązania sprawy. Oczywiście, że tak.
– Martwiłaś się? – powiedziała w końcu matka, jakby potrzebowała czasu, żeby zdefiniować na własny użytek to słowo. – Dlaczego, na Boga, miałabyś się o mnie martwić?
– Bo podejrzewam, że nie wiesz wszystkiego o wielebnym Everetcie.
– Naprawdę?
Maggie potrafiła słuchać i wiedziała, że matka jest nie tylko zdumiona, ale również nagle stała się bardzo podejrzliwa. Ostrożnie, nie wolno jej zepchnąć na pozycję obronną.
– Wielebny Everett nie jest tym, kim się wydaje.
– A skąd ty wiesz? Nigdy go nie spotkałaś.
– Nie, ale sprawdzałam i…
– Aha, sprawdzałaś? – przerwała jej matka. – Co sprawdzałaś, jego pochodzenie?
– Tak – potwierdziła Maggie. Mówiła spokojnie, nie podnosiła głosu. Znowu była profesjonalistką.
– Ci z FBI zawsze go nienawidzili. Chcą go zniszczyć.
– Ja nie chcę go zniszczyć.
– Nie mówię o tobie.
– Mamo, jestem agentką FBI. Proszę, wysłuchaj mnie przez chwilę.
Ale Kathleen nagle zaczęła bawić się żaluzjami. Szła od okna do okna i zamykała je po kolei, by zyskać na czasie.
– Rozmawiałam z innymi, którzy mi powiedzieli…
– Z innymi, którzy opuścili Kościół. – W głosie matki znów zabrzmiała ta denerwują radość.
– Tak.
– Z byłymi członkami.
– Tak.
– Cóż, nie wierz ani jednemu ich słowu. Zresztą na pewno sama wiesz, że tak trzeba. – Tym razem matka spojrzała na Maggie i było coś takiego w jej oczach, jakieś zniecierpliwienie, którego Maggie nie poznawała. – Ale ty im wierzysz, co?